Ot, kwestia adopcji dzieci. Jest oczywiste, że im wcześniej dziecko znajdzie kochająca rodzinę – tym lepiej. Zgłaszają się więc chętni np. ze Stanów Zjednoczonych – bo to jeszcze bogaty kraj, wiele kobiet dokonywało aborcji... i w efekcie nie mogło już mieć dzieci. I gotowi są zapłacić za takie dziecko najmarniej 25.000 dolarów. A bywa, że znacznie więcej.
Jeśli ktoś gotów jest tyle zapłacić – to znaczy, że bardzo mu na dziecku zależy. No, i stać go na to, by dziecku zapewnić przyzwoity poziom życia. Ale... kto wie? A może to jakaś rodzina pedofilów? Albo mafia, która chce z dziecka pobrać nerkę – albo, nie daj Boże, i serce?
Był we Włoszech przypadek rodziców, którzy mieli córkę nieuleczalnie chorą – więc spłodzili drugie dziecko tylko po to, by jego narządy wszczepić córce, dla której nie można było ich znaleźć?
Więc jak to rozwiązać? Brać od takich ludzi zaliczkę 5000 dolarów, za te pieniądze wynająć (to zajmuje pół godziny...) agencje detektywistyczną, która sprawdzi potencjalnych rodziców – i po tygodniu podejmuje się decyzję. Prosta sprawa.
Tymczasem u nas trwa to przeciętnie dwa lata! Dziecko mające żyć w USA uczy się języka polskiego, a nie angielskiego... Będzie miało w życiu w Ameryce utrudniony start – bo pierwsze miesiące są w życiu najważniejsze. Ale kogo to w Polsce obchodzi?
Pod pozorem „troski o dziecko” przewleka się takie postępowanie – bo dzięki temu urzędnik ma się przez dwa lata czym zajmować. Dom dziecka dostaje dotacje na utrzymanie dziecka... Wszyscy mają pełne ręce roboty! Czyli coś, co zrobiłoby pięciu fachowców (czyli ludzi umiejących zadzwonić do USA i wiedzących gdzie zadzwonić...) robi 300 osób. Czyli: tworzymy miejsca pracy... a podatnik za to wszystko płaci. Dobro dziecka? A kogo to obchodzi? Przecież dzieci nie mają prawa głosu, więc nie zagłosują ani na PiS, ani na PO, ani nawet na PSLD. Więc żadna partia nie ma w tym interesu. I tak toczy się ten światek...