Jak przetrwać drugą falę kryzysu?

2011-09-07 0:00

Co do jednego ekonomiści są zgodni, choć różnie oczywiście intepretują ten fakt. W przypadku ostatnich kryzysów wyjątkowo dużo zależy od rządów i centralnych instytucji. Dawna clintonowska maksyma "Gospodarka, głupcze!" powinna dziś brzmieć "Państwo, głupcze!". Państwo ograniczone, tanie, ale zarazem wiarygodne, sprawne i kompetentne. Takie, które uniknie powtórki z Grecji

- Kryzys był dla nas na początku jak yeti: media o nim huczały, ale myśmy go nie widzieli. Byliśmy parą zakochanych, młodych, pracujących za "dobre jak na warunki polskie" pieniądze. Kredyt na mieszkanie "się płacił", dwa samochody "się tankowały, ubezpieczały i serwisowały", a lodówka "się napełniała" w cudowny sposób - tak zaczyna się relacja młodego polskiego małżeństwa na temat pierwszej fali kryzysu finansowego.

Dwa lata później wspomniana para żyła już zupełnie inaczej: "Podzieliliśmy nasze wszystkie wydatki na kilka kategorii. Przez kilka miesięcy zapisywaliśmy każdą wydaną złotówkę. Jedzenie - przejadaliśmy całkiem sporo pieniędzy. Przestaliśmy kupować luksusowe smakołyki. Paliwo - drożało w zawrotnym tempie, więc i słupek z wydatkami rósł z miesiąca na miesiąc. Zracjonalizowaliśmy przejazdy według zasady "zero pustych przebiegów". Ubrania - odkryliśmy, że w second handach można się naprawdę świetnie ubrać. Tylko frank szwajcarski okazał się kategorią, na której nie dało się oszczędzić. Poprzez wzrost kursu kredyt w przeliczeniu na złotówki stał się niemal o 30 proc. wyższy. Obserwujemy notowania, śledzimy serwisy ekonomiczne i zastanawiamy się, jak najszybciej spłacić kredyt."

Charakterystyczny w tej i innych relacjach dotyczących poprzedniego kryzysu jest fakt jego opóźnionego uderzenia. Polskie rodziny odczuły skutki gospodarczego spowolnienia i załamania się rynków finansowych dopiero z rocznym, a nawet dwuletnim opóźnieniem. W momencie kiedy jako tako zaczęły sobie z nimi radzić indeksy giełdowe, ogłaszają, że mamy do czynienia z kryzysem w kształcie litery W. Co więcej, część ekonomistów twierdzi, że to W będzie napisane nierówno i za drugim razem kreska zniży się o wiele bardziej.

I burza, i słońce

Analizy ekonomiczne przypominają długoterminowe prognozy pogody, są skrajnie różne i zależą w dużym stopniu od tego, kto je pisał, a nierzadko od instytucji, z którymi ta osoba jest związana.

Propaganda rządowa skupiła się przede wszystkim na wzroście Produktu Krajowego Brutto, który - na krótko przed wyborami - wykazały badania GUS. Tyle że choćby zdaniem noblisty, profesora Myrona S. Scholesa, pomyślności nie mierzy się po wskaźniku PKB, a rzeczywistym bogactwie obywateli. Tym, ile mają kapitału. - Gdybym ja kierował krajem, mógłbym bez problemu osiągnąć bardzo mocny wzrost PKB. Na przykład kiepskimi, ale gigantycznymi inwestycjami robionymi na kredyt. Nie o to chodzi. Ja wolałbym, żeby wzrost odnosił się do bogactwa ludzi - mówił noblista w rozmowie z RMF FM.

Generalnie analitycy dalecy są od najbardziej apokaliptycznych wizji, ale nie negują, że czeka nas w najlepszym razie długotrwałe spowolnienie, w najgorszym poważniejszy kryzys. Jeden z najbardziej uznanych polskich ekonomistów profesor Stanisław Gomułka jest umiarkowanym optymistą, czyli stawia na spowolnienie wzrostu: - Na rynkach panuje spory chaos, ale skutki kryzysu w strefie euro są jednak na razie umiarkowane.

Inny ekonomista, Janusz Jankowiak, zwraca uwagę, że kolejna fala kryzysu już nas dotyka. - Z samych danych PKB Polski za drugi kwartał, które część polityków przyjęła tak entuzjastycznie, wynikają jednak niepokojące symptomy spowolnienia, szczególnie konsumpcji indywidualnej - mówi Jankowiak.

Jeszcze mniej optymistyczny jest Ireneusz Jabłoński z Centrum im. Adama Smitha: - Skutki będą zapewne podobne jak trzy lata temu. Uderzy to w eksporterów, bo część rynków straci wiarygodność bądź możliwości płatności. Może też to się wiązać z wyższymi kosztami obsługi polskiego długu, który jest jednak dość wysoki.

W takich kryzysach kraje, takie jak Polska, obrywają często nie za swoje winy i mogą tracić na wiarygodności. To konkretne koszta dla budżetu, ale też spowolnienie wszystkich procesów gospodarczych w kraju. Do tego potencjalna możliwość dalszych spadków wartości nieruchomości i cen akcji na warszawskiej giełdzie.

Co jeszcze to oznacza dla przeciętnego Polaka? W najgorszym scenariuszu to, co dobrze zna: malejące zarobki w stosunku do inflacji, spadek wartości złotówki, dalszy wzrost rat kredytów we frankach, niepewność lokat finansowych i jutra.

Naprawiać i ograniczać

Co do jednego ekonomiści są jednak zgodni, choć różnie oczywiście interpretują ten fakt. W przypadku tych kryzysów wyjątkowo dużo zależy od rządów i centralnych instytucji.

Stanisław Gomułka, niegdyś współpracownik, potem skonfliktowany z Jackiem Rostowskim, od lat podkreśla konieczność planu naprawy finansów, jednak nie takiej jak obecnie, z budżetu na budżet, ale wieloletniej. Ekonomista przestrzega, że rynki finansowe mogą uznać dotychczasowe działania naszego rządu za niedostateczne. Konsekwencją może być podniesienie oprocentowania naszego długu zagranicznego. - Każdy punkt procentowy to dodatkowe 7 mld zł. 3-4 proc. dadzą nam 20 mld zł - mówi Gomułka. Kilka lat temu właśnie takie, podwyżki oprocentowania uderzyły Węgry.

Ireneusz Jabłoński zwraca uwagę na niewykorzystane możliwości naszej gospodarki - uproszczenie prawa, systemu podatkowego. Niedawno zresztą Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju zwracała uwagę na to, że gdyby nie papierologia i przerost niepotrzebnej administracji, bylibyśmy bogatsi niż jesteśmy. Prowadziłoby to do zwiększenia roli w gospodarce małych i średnich przedsiębiorstw, które - jeśli przeważają w gospodarce - elastyczniej reagują na kryzys, szybciej, płynniej i lepiej dostosowują się do nowych warunków.

Państwo, głupcze!

Jest jednak kilka sfer, na które zwraca się mniejszą uwagę. Pierwszą z nich jest kwestia tego, czy społecznie jesteśmy przygotowani - tu i w całej Europie na skutki kryzysu. Potencjalne zamieszki społeczne, niepokoje, nastroje depresyjne, powinno łagodzić państwo pomocą, ale też poprzez budowę poczucia wspólnotowości, braku osamotnienia. To właśnie atomizację społeczeństwa i brak autorytetu państwa uważa się powszechnie za jedną z przyczyn rozruchów w Londynie.

Kolejną sferą jest polityka zagraniczna. W czasach kryzysów biedni często tracą suwerenność. A Jean-Claude Trichet, prezydent Europejskiego Banku Centralnego, już dziś snuje wizje wspólnej polityki fiskalnej, wspólnego ministra finansów. Wygląda więc na to, że - czy nam się podoba, czy nie - procesów centralizacyjnych nie unikniemy. Pozostaje pytanie, czy będzie to Warszawa czy Bruksela, a ostatecznie dziś już nie tylko europrawica dostrzega, że procesy decyzyjne na poziomie europejskich instytucji centralnych często są podejmowane pod dyktando Francji i Niemiec, tudzież kompromisów pomiędzy tymi dwoma państwami.

Kolejną, choć na pewno nie mniej ważną, szwankującą sferą jest kontrola i organy ścigania, które szczególnie w obliczu kryzysu - rodzącego pokusy do nadużyć - mogą stać przed nie byle wyzwaniem.

Dawid Tokarz z "Pulsu Biznesu" to jeden z niewielu polskich dziennikarzy śledczych zajmujących się przestępczością w białych rękawiczkach. Jego artykuły często prowadzą go - jako świadka - do sądu lub prokuratury. W tym pierwszym miejscu często ogląda, jak sprawy "są kładzione" przez biegłych - osoby z poprzedniej epoki. W prokuraturze z kolei musiał tłumaczyć przesłuchującym go, co to jest "obligacja". - Jak w takim razie ludzie ci, prowadzący przecież sprawy gospodarcze, poradziliby sobie z kontraktem terminowym, nie mówiąc o instrumentach pochodnych? - pyta Tokarz.

Dlatego między innymi sprawy gospodarcze, zresztą i karne, i cywilne, ciągną się w polskich sądach latami. A wystarczy wspomnieć, że Bernard Madoff, największy aferzysta w historii, został skazany w USA w pół roku na 150 lat więzienia.

Oby ta niezbyt dobrze rokująca uczciwym obywatelom, za to świetnie przestępcom, opowieść o prokuratorach nie była obrazem kondycji i kompetencji naszego państwa w ogóle w obliczu kryzysu. Szczególnie, że dziś clintonowskie hasło "Ekonomia, głupcze" powinno raczej brzmieć "Państwo, głupcze".

Kanclerz Angela Merkel i niemiecki minister finansów Wolfgang Scheuble, ostatecznie chyba dwójka ludzi mających największy wpływ na europejską ekonomię, otwarcie mówią, że zaczęła się era, kiedy o przyszłości ekonomii będą decydować silne państwa. Ograniczone, tanie, ale sprawne i kompetentne.

Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"

Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu.

Nasi Partnerzy polecają