57 lat temu rewolucja Fidela Castro pokonała krwawy, skorumpowany, proamerykański reżim Fulgencio Batisty i od tego czasu relacje między Hawaną i Waszyngtonem były jak najgorsze. Castro i jego przyjaciel Ernesto Che Guevara stali się symbolami antyamerykańskich rewolucji i ruchów społecznych na całym świecie. Jeśli prezydent Obama potrzebował mocnego akcentu na zakończenie swojej prezydentury, to oficjalna wizyta na Kubie nie mogła być lepszym pomysłem. Jeśli The Rolling Stones potrzebowali koncertu o historycznym wymiarze, to Hawana nadawała się do tego najlepiej.
Obrazy ze stadionu Ciudad Deportiva przypomniały mi koncert Rolling Stonesów w Warszawie. 13 kwietnia 1967 r. Jagger z kolegami w pełnym składzie - żył jeszcze wtedy Brian Jones - wystąpili dwa razy w Sali Kongresowej, wzbudzając entuzjazm widowni i umiarkowane reakcje krytyków. Tak samo ciekawe jak koncerty okazały się wynurzenia ludzi, którzy wiele lat później w rozmaitych publikacjach relacjonowali pobyt Stonesów. Można się z nich dowiedzieć, że występ zespołu doszedł do skutku, bo prosiły o to wnuczki Gomułki i córka ministra Motyki. Tłum fanów zespołu walczył na ulicy z milicją i wojskiem. Milicja zastosowała oddziały konne, wozy opancerzone z karabinami maszynowymi na wieżyczkach, gaz łzawiący i armatki wodne. Biletów nie było w normalnym obiegu, bo zostały rozprowadzone przez lokalne komitety PZPR wśród członków partii komunistycznej. Milicja i wojsko stały w przejściach i dookoła sali, a kiedy widzowie wstawali i oklaskiwali zespół, funkcjonariusze udzielali im reprymendy. Nie mieli zresztą wiele do roboty, bo na sali siedzieli głównie drętwi partyjni aktywiści, z których dworował sobie Jagger.
Nie chcę wydłużać listy bredni, które ochoczo upowszechniają propagandyści nowych czasów. Byłem naocznym świadkiem tych wydarzeń. Miałem 21 lat, byłem bezpartyjny i kupiłem bilet na drugi tego dnia koncert Stonesów. Kiedy z Żyrardowa przyjechałem do Warszawy, przed Pałacem Kultury i Nauki kłębiło się kilka tysięcy fanów. Nieuzbrojona milicja - wojska nie było wcale - próbowała nad tym zapanować, jak wszędzie, gdzie pojawiała się słynna piątka. W Sali Kongresowej każdy robił, co chciał, i nikt nikogo nie uciszał. Trzy tysiące młodych widzów tańczyło, śpiewało i szalało z radości. Można to wszystko obejrzeć na starych kronikach filmowych, o czym różni fantaści zapewne zapomnieli. Podobnie było w poprzednich latach, kiedy w Sali Kongresowej oglądałem takie potęgi brytyjskiego beatu jak: The Animals, The Hollies, Lulu, Cliffa Richarda i The Shadows. Wszystkie te i inne sławy sprowadzała do naszego kraju Polska Agencja Artystyczna Pagart, za co szczerze dziękuję. Niestety, nie ściągnęła do Polski grupy, na którą najbardziej czekałem - The Beatles.
Czytając przerażające opisy wydarzeń z 13 kwietnia 1967 r. mam wrażenie, że ich autorzy puszczają oko do IPN. Narażając własne zdrowie i życie chodzili na koncerty zachodnich zespołów rockowych, aby zaprotestować przeciw PRL. Słuchając "I cant get no satisfaction" uczestniczyli w buncie, za co teraz oczekują nagrody. To spodoba się tej instytucji, bo lubi ona takie opowieści. Tylko przeciw komu albo czemu protestował Pagart, zapraszając za reżimowe pieniądze te zespoły do Polski?
ZOBACZ: Andrzej Duda w USA: program wizyty. Spotka się z Barackiem Obamą?