"Super Express": - Gala oscarowa już za 10 dni. Tymczasem jedyny polski kandydat do Oscara, film Agnieszki Holland "W ciemności", dopiero teraz wszedł do amerykańskich kin. To nie osłabi jego szans?
Jacek Rakowiecki: - Nie. Po pierwsze, jako zgłoszony do nagrody musiał być pokazywany w grudniu. Członkowie Akademii dostają zaproszenia na pokazy albo płyty DVD z ocenianymi filmami. Po drugie, dystrybucją tego filmu zajmuje się firma SONY - bardzo doświadczony dystrybutor. Jeżeli wprowadza film w tym terminie, to na pewno wie, co robi. Powiem więcej. To, że film wchodzi tam na ekrany akurat teraz i że ukazują się jego recenzje w wielu amerykańskich pismach, stanowi rodzaj lobbingu w okresie, gdy Akademia podejmuje ostateczne decyzje.
- Co ma największy wpływ na te decyzje - moda, walory artystyczne filmu, znajomości kandydata?
- Przede wszystkim liczy się jakość filmu, ale wszystkie te czynniki mają znaczenie. To nie tak, że spotyka się 10 osób i w tym gronie wybierają najlepszy film. Głosuje kilka tysięcy rozproszonych po kraju członków Akademii i każ- dy może sugerować się innymi elementami.
- Czy sama tematyka Holocaus- tu zwiększa szansę na Oscara?
- Nie sądzę. To taka legenda, że jeśli Żydzi żądzą Hollywood, to tematyka żydowska jest milej widziana. "Lista Schindlera" to był po prostu świetnie zrobiony film, a do tego na niezmiernie ważny temat. Podobnie u Agnieszki Holland. Jej film mówi o tym, jak w morzu zła powstaje dobro. Aby pokazać to wyraziście, sięgnęła po przerażające i bezprecedensowe wydarzenie w historii ludzkości, jakim był Holocaust.
- Czy na tle innych nagrodzonych Oscarem filmów o Holocauście dzieło Holland prezentuje jakieś nowe ujęcie tej tematyki?
- Mocniej niż tamte zwraca uwagę na postać głównego bohatera i jego przemianę. Do Leopolda Sochy nie czujemy sympatii. Dokonuje napadów rabunkowych i żeruje na nieszczęściu Żydów, próbując sprzedać im różne rzeczy. Dopiero potem coś się w nim przełamuje. Jest to również pierwszy film o Holocauście, w którym wszyscy bohaterowie mówią własnymi językami. Mamy ich aż siedem: polski, ukraiński, jidysz, hebrajski, niemiecki, rosyjski i lwowski bałak.
- To niedobrze. Amerykanie nie lubią czytać napisów na ekranie...
- Gdy jednak aktorzy grają w swych naturalnych językach, to na poziomie artystycznym są bardziej wiarygodni i lepiej przekazują emocje, które tamtym czasom towarzyszyły. W "Pianiście" i "Liście Schindlera" trochę irytowało, że w okupowanej Warszawie i Krakowie wszyscy mówią po angielsku.
- Polscy krytycy dobrze przyjęli film. Również Piotr Zychowicz z "Rzeczpospolitej", który jednak zwraca uwagę na obecne w filmie antykatolickie wątki...
- To brednie. Jeżeli już, to z katolicyzmem film obchodzi się niezmiernie delikatnie. Należałoby przywalić dużo mocniej. Rola Kościoła katolickiego w przygotowaniu żeru dla antysemityzmu w Polsce była niestety olbrzymia.
- I te antypolskie, bo na tle wykształconych Żydów Polacy wypadają na prostaków.
- Czy to jest film o polskim narodzie, czy o panu Sosze? A może to wykład z historii najnowszej? Nie. To historia pewnego człowieka i grupy ludzi, którzy - jak się z czasem okazuje - zawdzięczają mu życie. Tematem tego filmu nie był Polak czy Niemiec, ale kondycja człowieka. To uniwersalna opowieść o tym, jak człowiek zachowuje się w ekstremalnych sytuacjach.
- Zupełnie innego rodzaju pretensje ma do filmu prof. Paweł Śpiewak. Nie zamierza go oglądać, bo film zamienia wielki dramat w rozrywkę, przez co zadaje kłam prawdzie.
- Nie rozumiem, jak inteligentny i poważny człowiek może mówić, że film jest zły, skoro go nie widział. To intelektualna kompromitacja. W kinie powstały rzeczy najwyższych lotów artystycznych porównywalne z wielkimi osiągnięciami literatury, malarstwa czy muzyki. Mimo że istnieje muzyka rozrywkowa, to mamy też Beethovena i Bacha.
- Filmowi Holland należy się Oscar?
- No cóż, sztuka to nie sport. Tam z wielką dokładnością fotokomórka pokazuje nam, że jakiś zawodnik był na mecie o jeden milimetr przed swym rywalem. W sztuce nie tak łatwo wybrać zwycięzcę. Co widz, to inny odbiór. Nie da się obiektywnie i jednoznacznie stwierdzić, że jakiś film bardziej zasługuje na Oscara niż inny. Zresztą nominacja do Oscara jest równie ważna jak Oscar i tak jest traktowana w świecie filmowym.
- Coś tak czuję, że pan nie wierzy w tego Oscara.
- Nie. Ja po prostu staram się tak nie podniecać, czy ktoś jakąś nagrodę dostanie, czy nie. Dla mnie jako widza, a nie tylko filmoznawcy, liczy się to, czy film był ważny i ciekawy.
Jacek Rakowiecki
Redaktor naczelny "Filmu"