Wyszło na moje
Wcześniej, kiedy w jakiejś rozmowie wyrwało mi się, że nie jeżdżę do Rosji ponieważ to wrogi kraj i nie chce im zostawiać nawet jednego centa, bo może być wykorzystany przeciwko nam, patrzono na mnie jak na dziwaka. Anglea Merkel, Emmanuel Macron, a i Waldemar Pawlak – gdyby mieli okazję – popatrzyliby na mnie z politowaniem. Ale wyszło na moje. Bo akurat w wypadku Rosji – może to jedyny taki przypadek na świecie – fobia jest równoznaczna z realizmem.
Porażający pamiętnik wojenny. Cudem przeżyła, koczowała z dziećmi w schronie przy świecach
Rusofobię wyniosłem z domu. Co ciekawe, moja rodzina przeżyła kilka lat okupacji niemieckiej mieszkając w okolicy Majdanka i siłą rzeczy nie wspomina tego zbyt przyjemnie. Ale pojawienie się wyzwolicieli z Armii Czerwonej było znacznie bardziej traumatycznym doznaniem. Z globalnej perspektywy historycznej taka optyka nie ma wielkiego sensu – okupacja niemiecka była niebywale wręcz zbrodnicza. Ale uboga polska rodzina nie była dla niemieckich najeźdźców szczególnie ponętna. Co innego dla żołnierzy Armii Czerwonej. Oni w nawet biednym domu znajdowali wiele rzeczy, które mogli zrabować. Albo przynajmniej zniszczyć. I rabowali. I niszczyli. Ten lęk przed wschodnią dziczą to coś, co przekazano mi w rodzinnym DNA.
Dzicz ma się dobrze
Czytam teraz relacje z Ukrainy. I okazuje się, że choć upłynęło tak wiele lat, tak niewiele się zmieniło. Nadal są gwałty. Nadal są rabunki. Pralki, blendery, biżuteria – to wszystko można ukraść w ramach specjalnej misji militarnej. Przy okazji denazyfikacji. I można się wypróżnić na środku pokoju w czyimś domu. Chociaż obok jest toaleta i teoretycznie tam byłoby wygodniej. Dzicz ciągle ma się dobrze. Nawet w XXI wieku.
Tak, jestem rusofobem. I to się raczej nie zmieni.