Odpowiedź jest prosta i zupełnie nie podszyta Magdalenką: bo nie mają wielkiej konkurencji. Były prezydent i były premier potrafią, nie odkładając na bok swoich sympatii i poglądów, racjonalnie analizować rzeczywistość. Emocje nie wpływają na trzeźwość ich oceny, nie uprawiają wishfull thinking, nie plotą banałów, nie popadają w prymitywną propagandę. Słucha się ich z zaciekawieniem.
Jako człowiekowi związanemu z mitem Solidarności i antykomunistycznej opozycji jest mi przykro, ale nie sposób nie dostrzec, że ławka „naszych” byłych notabli, choć znacznie dłuższa, jest jednocześnie znacznie słabsza. Kto miałby dokonać takiej chłodnej powyborczej analizy? Lech Wałęsa? Wolne żarty. Jan Krzysztof Bielecki? Nikt nigdy o nic go nie pyta i nie dzieje się to bez powodu. Hanna Suchocka? Jest kompletnie zapomniana i trudno się z tym nie zgodzić. Jerzy Buzek? Ładnie wygląda w telewizji, ale jeszcze nigdy nie powiedział w niej nic choć odrobinę odkrywczego.
Kazimierz Marcinkiewicz? Trudno zachować powagę przy jego wywodach. Bronisław Komorowski? To najwyżej poziom Superstacji.
Nie jest lepiej, kiedy poszukamy dalej, wśród legend dawnej „Solidarności”. Władysław Frasyniuk to raczej typ dziarskiego krzykacza niż analityka, a Zbigniew Bujak usunął się w ogóle z życia publicznego i milczy, co skądinąd jest godne szacunku w dzisiejszym świecie, gdzie milczenie faktycznie bywa złotem. Historyczni przywódcy obozu solidarnościowego albo dalej uprawiają politykę, albo nie żyją, albo… nie są postaciami tego formatu, którego powinny być. I dlatego Miller i Kwaśniewski nie mają konkurencji. Smutne, ale prawdziwe.