Zacznijmy od pozytywów. Tusk z właściwą mu przenikliwością dostrzegł dwie cechy lidera PSL dające mu przewagę nad konkurencją. Pierwsza to ranga postaci. Kosiniak-Kamysz to profesjonalista, potrafiący koncentrować się na merytorycznych aspektach polityki i sprawnie unikający przepychanek, pyskówek, docinków i złośliwości, czyli tego, co dla większości partyjnych działaczy jest – niesłusznie – solą polityki. Kosiniak góruje intelektualnie nad wszystkimi potencjalnymi kandydatami Platformy Obywatelskiej i posiada cechę czyniącą z niego rzadki okaz na politycznej scenie. Tą cechą jest powaga. Niezbyt ceniona w erze tzw. postpolityki, ale w rozgrywce prezydenckiej prawdopodobnie kluczowa.
Po drugie Kosiniak-Kamysz jest bardzo niewygodnym kandydatem dla Andrzeja Dudy. Trudno będzie go ostrzeliwać bronią z ideologicznego arsenału. Lęki przed LGBT czy zwalczaniem tradycji nie przydadzą się tu na nic. Kosiniak-Kamysz sporo ryzykował, sytuując się samotnie w centrum sceny politycznej, ale na razie mu się to opłaciło. Tak jak PiS odebrał ludowcom elektorat na wsi, tak w wyborach prezydenckich Kosiniak może podbierać Dudzie umiarkowanych, ale tradycjonalnych wyborców środka.
Kosiniak jest zatem najlepszym możliwym kandydatem opozycji w wyborach prezydenckich. Ale szanse, że trafi do drugiej tury, są minimalne.
Przede wszystkim dlatego, że logika partyjna zmusi Platformę Obywatelską do wystawienia własnego kandydata, który „zje” lidera PSL. Platforma musi to zrobić, bo jako partia przeżywa kryzys, który grozi jej z jednej strony rozpadem, z drugiej utratą pozycji głównej formacji opozycyjnej. Musi zatem walczyć o swoje, musi mieć własnego kandydata. Pomysł z Kosiniakiem jest zatem teoretycznie doskonały, ale w praktyce niewykonalny.