– Już 1,5 mln ton węgla trafiło do samorządów, a za ich pośrednictwem do gospodarstw domowych – relacjonował podczas wtorkowej (31 stycznia) konferencji prasowej Karol Rebenda, wiceminister resortu aktywów państwowych. – Węgiel nieodebrany przez mieszkańców ze składów gminy będą mogły odkupić po cenach rynkowych i same rozdysponować – podkreślił urzędnik. – W styczniu dostarczyliśmy już 0,5 mln ton węgla, w całym okresie grzewczym 2022-23 to już jest razem 1,5 mln ton, które trafiło do samorządów i przez samorządy do gospodarstw domowych. Wychodzi na to, że „rządowego węgla” jest aż zanadto w stosunku do popytu nań. Według wiceministra Rabendy węgiel nieodebrany przez mieszkańców gmin nie będzie „zjawiskiem powszechnym”. Jednocześnie wiceszef resortu stwierdził: – Komunikujemy gminom, że ewentualne aneksy zmniejszające zamówienie będą możliwe.
Przed wprowadzeniem embarga (cztery miesiące wcześniej od Unii Europejskiej) na rosyjski węgiel do Polski wjeżdżało nawet do 9,5 mln t paliwa. Głównie na potrzeby indywidualnych odbiorców i małych ciepłowni. – Spółki Skarbu Państwa sprowadziły już 14 mln ton węgla, dzięki czemu zabezpieczono w to paliwo nie tylko gospodarstwa domowe, ale też energetykę i ciepłownictwo. Interwencja rządu na rynku była skuteczna – deklarował na początku stycznia wiceminister Rabenda. Nim do Polski zaczęły napływać interwencyjne transporty węgla z RPA, Kolumbii, a nawet z Australii, eksperci przewidywali, że na rynku zabraknie nawet 4 mln t. Jak na razie, i oby tak było, to się nie sprawdziło. Między innymi dzięki łagodnej zimie, ale nie tylko aurze zawdzięczamy ten efekt. Dlaczego wiceminister Rabenda dopuszcza teraz taką możliwość, że gminy mogą zmniejszać zapotrzebowanie na „rządowy” węgiel? Bo popyt jest mniejszy od podaży. Dlaczego? Istnieje takie wytłumaczenie tej sytuacji…
Kto ma ogrzewanie węglowe, ten dostał od władzy 3 tys. zł. Za te pieniądze można było kiedyś, przed wojną na Ukrainie, kupić circa 3 tony węgla. Potem rząd sprowadził węgiel zza oceanów i nakazał sprzedawać po maks 2 tys. zł za tonę. A takiego rządowego węgla można kupić (jak na razie, w tym sezonie) przypomnijmy: 3 tony. Uprawniony wydać mógł na ten zakup 6 tys. zł. Skoro tona „rządowego” węgla kosztuje 2 tys. zł, a państwo dopłaca do tony 1000 zł, to wychodzi, że tona kosztuje tyle, co przed wojną. I na tym kończą się dobre nowiny. Pora teraz na mniej optymistyczne w tej hipotezie.
Po pierwsze: ta kalkulacja nie dotyczy tzw. ekogroszku. Bo ten był i jest drogi i z tego co nam wiadomo, to nie był ten sortyment objęty rządową kuratelą. Po drugie: nie dotyczy sortymentu paczkowanego, bo „rządowy” węgiel jest sprzedawany luzem. Po trzecie: przyjmuje się, albo raczej: przyjmowało się, że na rok trzeba w mieszkaniu węglowym (a tym bardziej w domu) ok. 5 ton. Teraz jest tak, że dwie brakujące trzeba już kupić po rynkowych cenach. Wskutek rządowej interwencji ceny na wolnym rynku spadły i są teraz niewiele wyższe (a czasem takie same) od obowiązujących na składach samorządowych. Za ten węgiel trzeba już płacić „normalnie”. Czyli na brakujące dwie tony do statystycznego zapotrzebowania potrzeba co najmniej 4 tys. zł. Czyli circa dwa razy więcej niż przed wprowadzeniem embarga. Kupić nie kupić? A może oszczędzać? A może palić, czym się da? To dylematy wielu kupujących.
Można założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że oszczędność (cokolwiek to znaczy) był jednym z zasadniczych czynników, że sporo indywidualnych odbiorców stwierdziło: musi w tym sezonie wystarczyć 3 tony węgla. Składy sprzedające węgiel po cenie rynkowej muszą więc obniżać ceny. Muszą dodawać bonusy w rodzaju darmowego dowozu do klienta. A jeszcze w grudniu węgiel luzem sprzedawany był w nich po ok. 3 tys. zł za tonę. Konkludując: wiele czynników reguluje ceny na rynku węgla opałowego. Jeśli jednak komuś wydaje się, że będzie w następnym sezonie ceny spadną do „przedwojennych”, to… taka możliwość wydaje się być tylko teoretyczną...