Zanim rozwinę temat, dwa słowa wyjaśnienia. Nie palę, nigdy nie paliłem i palenia nie pochwalam. Wiem też, że zyski, jakie osiąga budżet państwa z tytułu akcyzy i VAT-u na wyroby tytoniowe, są wielokrotnie mniejsze niż wydatki tego samego budżetu na leczenie chorób spowodowanych paleniem. Ale wyznaję zasadę, że jeśli ktoś jest dorosły, to ma prawo do decydowania o swoim życiu i zdrowiu.
Europosłowie swoją krucjatę przeciwko slimom i papierosom smakowym opakowali w piękne hasła - walki z nikotynizmem i ochroną młodzieży przed zgubnym nałogiem. I przekonują, że po wprowadzeniu tytoniowej dyrektywy spadnie sprzedaż papierosów. Jakież to piękne, nieprawdaż?
Tyle że zupełnie nieprawdziwe! Bo przecież młodzież będzie mogła nadal się truć "grubym" papierosem. Skąd więc pomysł, by ograniczyć sprzedaż tylko części wyrobów tytoniowych? Oczywiście nie z troski o nasze zdrowie. To zwykła brutalna wojna o pieniądze. Zaaprobowana wczoraj dyrektywa tytoniowa - tak się dziwnie składa - uderza przede wszystkim w polski rynek. Zyskają wielcy plantatorzy i producenci, m.in. we Włoszech i Wielkiej Brytanii. Stracimy my. No cóż, kolejny raz wyszliśmy na frajerów Europy.