Z punktu widzenia logiki politycznej, czy też raczej logiki partyjniackiej, takie wezwanie jest zrozumiałe. Gdy nie będzie odpowiedniej frekwencji, referendum będzie nieważne i prezydent Warszawy pozostanie na swoim stanowisku. Tyle, że z punktu widzenia państwa, szczególnie państwa obywatelskiego - takie słowa to zwykła głupota. Od szefa rządu, od lidera największej partii, która w swojej nazwie ma nomen omen "obywatelskość", oczekiwałbym czegoś więcej niż jedynie troski o swoje polityczne zaplecze. Oczekiwałbym zaangażowania w budowę społeczeństwa obywatelskiego.
Polacy są jednym z najbardziej apatycznych społeczeństw Europy. Nie angażujemy się społecznie, nie angażujemy politycznie i coraz mniej identyfikujemy z własnym państwem. Jeśli chodzi o frekwencję wyborczą, zajmujemy na Starym Kontynencie odległe 43. miejsce. Równie marne jest nasze zaangażowanie w działalność organizacji pozarządowych (20. miejsce na 32 badane kraje) czy wolontariat (18. miejsce na 28 badanych krajów). Zniechęcanie Polaków do uczestnictwa w demokracji bezpośredniej tylko tę apatyczność zwiększy.
Warszawski Ratusz w ostatnich tygodniach dość skutecznie naprawia swoje błędy, zmieniając nie tylko politykę wizerunkową, ale również stosunek do mieszkańców. Poprawę widać, słychać i czuć. Czy to wystarczy, by przetrwać referendum? Jeśli ktoś nie chce być tylko biernym obserwatorem, to powinien wziąć w nim udział. Ja wezmę na pewno, i nie ma tu większego znaczenia mój dystans - mówiąc eufemistycznie - wobec organizatora referendum. Demokracja to możliwość wybierania i oceniania władz. Bez naszego zaangażowania demokracji nie będzie.