Jedni, komentując pomysły PiS mówią o upadku polskich firm, ściany wschodniej, rozwaleniu gospodarki. Drudzy o państwie dobrobytu, do którego dzięki cudotwórstwu Jarosława Kaczyńskiego masowo zaczną powracać Polacy pracujący poza granicami kraju. Prawda jest zdecydowanie bardziej złożona. W rozmaitych projektach, szczególnie gospodarczych, przysłowiowy diabeł tkwi w szczegółach.
To nie jest tak, jak twierdzą niektórzy nadwiślańscy „liberałowie” (cudzysłów pisany celowo), że każdy socjal, każda redystrybucja dóbr musi od razu oznaczać katastrofę. Przeciwnie – niemieckie państwo dobrobytu tworzyli przedstawiciele ordoliberalizmu. Nurtu łączącego przywiązanie do gospodarności i wolnego rynku z katolicką nauką społeczną.
Z drugiej strony – nie jest też tak, jak twierdzą rozmaici socjaliści, czy populiści, że każde transferowanie środków prowadzi do dobrobytu. Przeciwnie – nędza Wenezueli, czy PRL lat 80 pokazuje, jak nieuzasadnione sny o potędze i cudzie potrafią się kończyć.
Jak będzie w przypadku pomysłów PiS i podwyższenia płacy minimalnej? Rzecz w tym, że nie wiadomo, bo nie wiemy jeszcze o czym mówimy. Jeśli w ślad za podniesieniem pensji, pójdą jakieś rozwiązania korzystne dla przedsiębiorców (uproszczenie prawa, zniesienie barier, przede wszystkim likwidacja obowiązkowego haraczu na ZUS dla tych mniejszych) to koszty poniesione przez właścicieli firm na podwyżki będą jakoś zrównoważone. Pracownicy zyskają, firmy nie stracą. Gorzej, gdy w ślad za podwyższeniem płacy minimalnej nie pójdą żadne rozwiązania dla przedsiębiorców, a partia rządząca wejdzie w retorykę części jej wyznawców, o „kapitalistycznych krwiopijcach, którzy powinni dzielić się z ludem”. Wtedy faktycznie – upadnie szereg drobnych firm, biedniejsze regiony czeka potężny kryzys, a zamiast państwa dobrobytu w stylu Republiki Federalnej Niemiec sprzed lat, czekać nas będzie Wenezuela w stylu Chaveza. Tyle, że konkretnych ustaw na razie nie ma. Jest za to przedwyborcza naparzanka.