W Polsce pokutuje mit, że amerykańska edukacja jest na niskim poziomie. W dużym stopniu bierze się on z doświadczeń naszych emigrantów, którzy stykają się z gorszymi szkołami publicznymi w biednych dzielnicach. Jeśli chodzi o szkolnictwo wyższe w USA, to bez dwóch zdań, jest na bardzo wysokim poziomie - najwyższym na świecie, co potwierdzają znane międzynarodowe rankingi. Jeśli chodzi o średnią edukację, sytuacja jest bardziej skomplikowana. Są szkoły gorsze i bardzo dobre, i pewne wzorce z tych drugich powinniśmy przenosić nad Wisłę.
Średnio biorąc, amerykańskie szkoły podstawowe i średnie zajmują mniej więcej dziesiąte miejsce w światowych rankingach szkolnictwa. To miejsce poniżej światowej czołówki może być jednak mylące, bo wynika ze skomplikowanej sytuacji społecznej USA, kraju o ogromnym napływie nowej ludności - średnio jeden procent Ameryki co roku przybywa w formie imigracji. Dzieci przybyszy często nie znają w ogóle angielskiego. Uczą się go dopiero w szkole łącznie z innymi przedmiotami. Co więcej, często równocześnie muszą poznawać realia, kulturę, prawa nowego świata, do którego przybyły. W tej sytuacji ich postępy w nauce pozornie wydają się niższe.
Społeczeństwo amerykańskie jest bardzo zróżnicowane i takie też jest szkolnictwo w USA. Są szkoły słabsze, ale są też znakomite - zwłaszcza odpowiedniki naszych liceów. Tych najlepszych są trzy rodzaje. Pierwsze to szkoły wyspecjalizowane. Kształcące elitę w jakimś zakresie. Można je nazwać w niektórych sytuacjach autorskimi. Żeby się dostać do takiej szkoły, trzeba się wykazać wielką motywacją.
Druga grupa to szkoły suburbialne - funkcjonujące na przedmieściach miast - w willowych dzielnicach, miastach ogrodach. Mają one średnio wysoki poziom. O tym, jak ważną rolę odgrywają w amerykańskim życiu społecznym, może świadczyć to, że rodziny z dziećmi często zmieniają miejsce zamieszkania, kupują dom gdzie indziej ze względu na to, że w okolicy jest dobra szkoła. To tak nieodłączny element Ameryki jak apple pie - ciastko z jabłkiem.
Trzeci rodzaj najlepszych amerykańskich szkół średnich to w końcu szkoły specjalnie tworzone po to, by przygotowywać do studiów na najlepszych uniwersytetach. Nazywane są "preparatory schools" (szkoły przygotowawcze). Kiedyś miały one charakter snobistyczny, przypominały brytyjski Eton, a ich absolwentów nazywano potocznie "preppies". Dziś oczywiście "preppie" zostałby wyśmiany, uczelnie te stały się bardziej egalitarne, a właściwie dzieci starego amerykańskiego establishmentu konkurują w nich z ambitnymi przedstawicielami innych grup społecznych. Świetnie pokazuje to film "The Social Network", choć na poziomie uniwersytetu.
Tak wygląda amerykańska i - de facto - światowa czołówka. To ludzie po tych szkołach stanowią elitę, a tylko najlepsze wzorce powinniśmy czerpać od innych. Brać je z górnej części skali, a nie z dolnej.
Pierwsza rzecz, którą powinniśmy zaszczepić na nasz grunt, to rywalizacja, konkurencja między uczniami. W najlepszych amerykańskich szkołach jest ona bardzo ostra. Owszem, dziś jest często krytykowana, bo kultura masowa nie lubi rywalizacji, a preferuje akceptację. Ale weźmy choćby wspomniany "The Social Network" - tak jak tam, gdzie sukces zrodzony jest między innymi z ostrej konkurencji - jest i w najlepszych szkołach średnich. Rywalizacja jest bardzo ostra. Są rankingi, jakich w Polsce nie ma. Każdy uczeń widzi, ile punktów mu przybyło, ilu kolegów i koleżanek wyprzedził albo ilu go wyprzedziło. To buduje motywację, bo taka już jest ludzka natura, że musi konkurować, rywalizować, by iść do przodu. Bez tego ani rusz.
Drugą sprawą jest kwestia budowy większej identyfikacji ucznia ze szkołą - tego, by stała się nie koniecznym wrogiem, a elementem życia, z którego jest się dumnym. Dziś to niestety nie jest u nas normą. Nieskromnie wspomnę, że w Polsce jedną z wzorowych takich szkół jest warszawskie liceum Staszica, którego mam zaszczyt być absolwentem.
Kolejną rzeczą, którą powinniśmy zapożyczyć z amerykańskiego szkolnictwa, jest większe zróżnicowanie programowe - dostosowane do uczniów, ich sytuacji, perspektyw. Zarazem państwo amerykańskie unika sytuacji, w której uczniowie gubiliby wspólną tożsamość, poprzez system jednolitych testów. Szkoły przygotowują uczniów, jak chcą, ale kontrola w postaci testów wymusza to, by uczniowie wiedzieli na przykład, kim był Jerzy Waszyngton. Zarazem dowolność w nauczaniu pozwala dostosowywać się szkole do warunków, co prowadzi choćby do tego, że nowi emigranci z własnej nieprzymuszonej woli szybciej stają się Amerykanami, zarazem szanując i pamiętając o swoich korzeniach. Oczywiście sytuacja USA jest inna niż Polski - nie mamy ani takiego zróżnicowania, ani masowej imigracji, jesteśmy krajem unitarnym, a nie federalnym. Ale nie zmienia to faktu, że państwo powinno dawać szkołom w większym stopniu wolną rękę, zarazem w bardziej dokładny sposób, częściej niż tylko przy egzaminie maturalnym, kontrolować ich wyniki nauczania, i to czy uczniowie nabywają wiedzę konieczną do tego, by być w przyszłości dobrym, pożytecznym obywatelem.
Grzegorz Kostrzewa-Zorbas
Politolog, wykładowca Uczelni Vistula, znawca Ameryki, uzyskał doktorat na Uniwersytecie im. J. Hopkinsa w Waszyngtonie