"Super Express": - Henry Kissinger powiedział kiedyś, że prezydent USA, chcąc załatwić jakąś sprawę w Europie Środkowo-Wschodniej, powinien wykonać jeden telefon do jednego kraju tego regionu. Czy po tej wizycie będzie dzwonił do Warszawy?
Włodzimierz Cimoszewicz: - Kissinger pytał tak naprawdę o jeden telefon w Europie, który USA mogłyby wykorzystywać do omawiania amerykańsko-europejskich spraw. Polska na pewno jest państwem o szczególnej pozycji w naszej części kontynentu i nasze znaczenie nieustannie rośnie. Dlatego możemy spodziewać się większego zainteresowania ze strony Waszyngtonu. Jednocześnie jednak nie decydujemy o niczym za innych.
- Jakie znaczenie miała ta wizyta - czysto symboliczne czy może udało się wypracować jakieś konkrety?
- Przede wszystkim odbyła się. Barack Obama urzęduje w Białym Domu od stycznia 2009, był w Europie wielokrotnie, także w naszym sąsiedztwie, ale do Warszawy przyjechał dopiero teraz. Nawiasem mówiąc, w Berlinie jeszcze nie był. Konkrety, które zostaną, to zapowiedź współpracy przy wspieraniu demokratycznych przemian w Afryce Północnej i na Białorusi, zbliżenie się do porozumienia w kwestii współpracy wojskowej i w kwestii wiz. Dominowały jednak gesty. W ostatnich kilku latach polscy politycy nie umieli zaproponować Waszyngtonowi poważnej rozmowy o problemach fundamentalnych, takich jak współpraca transatlantycka w gwałtownie zmieniającym się świecie.
Przeczytaj koniecznie: Dziś Barack Obama w Szymon Majewski Show i kabaret Paranienormalni ZDJĘCIA!
- Coś pana miło zaskoczyło, coś rozczarowało? Zasugeruję - wyludniona polska stolica i brak spotkań z warszawską ulicą, ze zwykłymi Polakami - jak w Irlandii czy Anglii?
- Obserwuję od dawna amerykańską scenę polityczną i zwróciłem uwagę na Baracka Obamę i jego liczne talenty już kilkanaście lat temu. Dlatego, paradoksalnie, nic mnie nie zaskoczyło in plus. Natomiast brak otwartego spotkania lub wystąpienia przed polskim parlamentem, to był bardzo poważny błąd. W ten sposób wizyta stała się salonowo-gabinetowa. Puste ulice Warszawy to zaskoczenie. Nie myślę, by sygnalizowane wcześniej środki bezpieczeństwa aż tak zniechęciły ludzi. Wydaje mi się, że to sygnał ogromnej zmiany zachodzącej w naszym społeczeństwie i jego stosunku do USA.
- Jak pan ocenia rezultaty rozmów dotyczących trzech głównych spraw: współpracy militarnej, wydobycia gazu łupkowego, szerzenia demokracji na Białorusi i na Bliskim Wschodzie?
- Gdy idzie o tematykę rozmów, to dwie ważne kwestie były praktycznie nieobecne. Partnerstwo USA i Europy oraz działania mające na celu przyciągnięcie Rosji do demokratycznego Zachodu. Obawiam się, że polscy liderzy nie są przygotowani do takiej rozmowy. Rozmawianie na takim szczeblu o gazie łupkowym to nieporozumienie i strata czasu. To rzecz dla biznesu i samodzielnych działań polskich władz. Nie znamy przebiegu rozmowy na ten temat, ale gotów jestem iść o zakład, że były to jakieś banały.
- Wizyta była też bogata w nieoczekiwane zwroty akcji w wykonaniu Lecha Wałęsy, który odmówił "wspólnego zdjęcia" z prezydentem Obamą, oraz Jarosława Kaczyńskiego, który przybył na spotkanie i przywitał się z Bronisławem Komorowskim?
- Kaczyński zrobił to, co cywilizowany człowiek powinien zrobić. Powszechne zaskoczenie jest mimowolnym komentarzem do tego, co ludzie o nim myślą. Decyzja Lecha Wałęsy, nawet jeśli sprowokowana czyjąś bezmyślnością, była błędna. Powinien spotkać się z Barackiem Obamą. Jego zachowanie musi być odczytane jako lekceważące tego nie tylko ważnego, ale też wybitnego polityka.
Włodzimierz Cimoszewicz
Były premier i minister spraw zagranicznych