Gentlemani, żule i redaktor Tomasz Lis

2008-12-29 3:00

Pamiętam Tomasza Lisa, kiedy przyjechał do Polski z USA. Wszyscy wiedzieli, że kariera stoi przed nim otworem: młody, nieprawdopodobnie ambitny, absolutnie profesjonalny i mądry mądrością, w której jest miejsce na poznawanie świata i rozumienie innych. W Polsce był to wtedy ożywczy powiew dziennikarskiej świeżości.

Reprezentował najwyższe z możliwych standardów. Był tak dobry, że bez żadnego zaplecza miał realną szansę na zostanie prezydentem. Jego książka "Co z tą Polską" przez wiele miesięcy utrzymywała się na najwyższych miejscach w rankingach najlepiej sprzedawanych pozycji. Pracował nad sobą ciężko i w sposób niezwykle przemyślany. Był bezkompromisowy i ważny w przestrzeni publicznej, bo zdawał się prezentować coś więcej niż siebie: właśnie najwyższe standardy. I wtedy zaczął popełniać błędy.

Przeczytaj koniecznie: Zabrać Lisowi tytuł dziennikarza roku!

Nie chciał być już dziennikarzem, chciał być sędzią. W jego wypowiedziach czuło się wyraźną niechęć do pewnych polityków, a chęć do innych. Publicznie wyśmiał, choć należałoby powiedzieć - "wyrechotał" - znaną dziennikarkę, która o polityce myśli inaczej niż on. Przeprosił za swój wygłup, ale to już nie był Tomek z Ameryki z nieskazitelnymi manierami gentlemana. Potem pogubił się w życiu prywatnym. Nie chodzi o rozwód i o nową miłość Tomasza Lisa. Nie mnie to oceniać. Ale pozwolę sobie ocenić wywiad, a właściwie jego kilka fragmentów, którego wtedy udzielił kolorowej prasie. O swoim drugim aktualnym związku powiedział: "Ja tu przynajmniej miałem pewność, że nie jestem ani portfelem, ani trampoliną", co zostało jednoznacznie odczytane jako oskarżenie pierwszej żony. Przecież gentleman nigdy, ale to przenigdy nie wypowiedziałby takich słów, bo są po prostu niskie. W tym samym wywiadzie chwali się, że płaci prawie 20 tys. zł alimentów na córki. Po co? Kiedy ktoś sam i na własne życzenie zaczyna publicznie prać prywatne brudy, to musi mieć świadomość, że otworzył drzwi do magla. I że pranie będzie komentowane. Niełatwo potem zamknąć te drzwi. Tomasz Lis myślał jednak inaczej: to ja ustalam reguły, co jest prywatne, a co nie. Pomylił się, bo jego pierwsza żona boleśnie i również publicznie odparowała ciosy.

Dziś Tomasz Lis, jakby nieświadomy tego, co zrobił, oskarża m.in. "Super Express" o ingerowanie w życie prywatne, nagonkę i zapowiada procesy. Ale trzeba tu skierować do Tomasza Lisa pytanie: Czy pan dobrowolnie nie zrezygnował z dużej części swojej prywatności? Wreszcie ostatni (mam nadzieję) błąd: Tomasz Lis próbuje rynsztokowym językiem atakować prasę bulwarową. W ostatnim wywiadzie odcina się kategorycznie od tej prasy, mówiąc: "Jeśli żul zwymiotuje mi na buty, to jest występ żula na moich butach, a nie odwrotnie". Jest w tym cień jakiegoś dobrego lingwistycznego pomysłu, choć niedopracowany. Ja jednak pamiętam, jak Tomasz Lis publikował w bulwarowej prasie swoje artykuły i jeśli mnie pamięć nie myli, pobierał za to pieniądze w kasie. Co wtedy działo się z jego butami?

Panie Tomaszu (proszę mi wybaczyć poufałość, do której nie mam prawa), panu po prostu nie pasuje język rynsztoku, to nie pana świat. Niech pan robi swoje, niech pan robi dobre programy. To najlepsza rada, jaką mogę dać. Na końcu wywiadu mówi pan, że dziennikarze powinni się spotkać na wódce i porozmawiać o kondycji zawodu. Będę zaszczycony, jeśli przyjmie pan moje zaproszenie na kawę w wybranym przez pana miejscu i czasie. Chciałbym, żeby przyszedł ten Tomek, który wrócił z Ameryki.