"Super Express": - Chor. Remigiusz Muś, jeden z członków załogi jaka-40, który lądował w Smoleńsku niedługo przed prezydenckim tupolewem, miał popełnić w sobotę samobójstwo. Jako że uważany był za jednego z kluczowych świadków w sprawie katastrofy smoleńskiej, jego samobójstwo podano w wątpliwość. Jak pan patrzy na tę sprawę?
Prof. Wiesław Binienda: - Ciekaw jestem, ile jeszcze samobójstw zawsze z tej samej strony konfliktu wokół tragedii smoleńskiej musi się zdarzyć w piątek czy w sobotę, aby ktoś się tym zainteresował.
- Ale wierzy pan w wersję o samobójstwie?
- To, czy było to samobójstwo, czy nie, wydaje mi się drugorzędnym pytaniem. Najważniejsze jest to, czemu zginął. Dziwne jest też to, że kolejna osoba, ważna dla śledztwa, zostaje znaleziona martwa i chwilę potem jest stwierdzenie, że sama odebrała sobie życie. Takie rzeczy jak samobójstwo sprawdza się przez tygodnie. Robi się dokładne przesłuchania ludzi, którzy mieli kontakty z daną osobą, dokonuje analiz psychologicznych i dopiero dochodzi się do konkluzji. My znów najpierw mamy konkluzję, a dopiero potem dopasowujemy fakty.
- Antoni Macierewicz postuluje, żeby w śledztwie smoleńskim objąć ochroną świadków szczególnie istotnych dla wyjaśnienia sprawy. Teraz najważniejszą dla niego osobą jest kapitan jaka-40 płk Artur Wosztyl. Zgadza się pan?
- Absolutnie się z tym zgadzam. Ta ochrona już dawno powinna objąć chorążego Musia.
- Jeśli popełnił samobójstwo, nic by nie dała. Przed samym sobą nawet najlepsi nie ochronią.
- Gdyby taka osoba była objęta programem ochrony, przypuszczam, że nie popełniłaby samobójstwa.
- Zeznania Musia i Wosztyla, które złożyli w prokuraturze, a w których mają być informacje, że słyszeli rosyjskich kontrolerów pozwalających zejść Tu-154 na wysokość 50 m, wystarczą?
- Gdyby prokuratura chciała coś ustalić, już dawno by ustaliła.
- Materia jest skomplikowana. Faktów jest dużo i trzeba je odpowiednio przebadać i zinterpretować.
- Jak widać, prokuratura stara się nic nie ustalić albo zagmatwać całą sprawę.
- W komisji sejmowej, w której działa pan jako ekspert, rozmowa z oboma członkami załogi byłaby potrzebna?
- Przyznam, że do mojej pracy taka rozmowa nic by nie wniosła. Zajmuję się wyłącznie analizą na podstawie praw fizyki i zupełnie nie ma dla niej znaczenia opinia, co kto słyszał lub nie słyszał. To są rzeczy niezależne i dzięki temu, że takie są, mogą weryfikować fakty.
- Zeznania obu panów nie miałyby wpływu na obraz katastrofy, który pan nakreślił?
- Nie. Wiemy bowiem, że kapitan Tu-154M wydał komendę "odchodzimy" na wysokości 100 m, która została potwierdzona przez drugiego pilota. Samolot nadal jednak spadał z coraz większą prędkością, większą niż powinien. To są fakty i to, czy zezwolenie rosyjskich kontrolerów na zejście na wysokość 50 m się potwierdzi, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia.
- Po co nam w takim razie zeznania pilotów jaka?
- Taka informacja potwierdziłaby, że były błędy, których dopuścili się ludzie, którzy byli na stanowisku kontrolerów lotu.
- Byłoby to wreszcie mocne potwierdzenie, że strona rosyjska, wbrew własnym ustaleniom, miała swój udział w katastrofie?
- Nie ma najmniejszych wątpliwości, że odpowiada za to, co się stało. Nigdy nie ma tak, że tylko jedna strona jest odpowiedzialna za wszystko. Nawet kiedy nie ma udziału osób trzecich. Na pewno trzeba zbadać, na ile trafne są zeznania pilotów jaka-40. To, jak każda informacja w tej sprawie, bardzo ważna poszlaka.
- Poszlaka, której nie ma w stenogramach z czarnych skrzynek. Po dwóch latach znów wracamy do pytania, czy ktoś mógł je sfałszować, czy dwóch pilotów się przesłyszało.
- Ja nie potrafię wytłumaczyć tych wątpliwości. Jednak dziś, bardziej niż kiedykolwiek, trzeba wyjaśnić zaistniałe rozbieżności.
Prof. Wiesław Binienda
Ekspert zespołu Macierewiczafoto A. Hrechorowicz