Nie, żeby mnie osobiście to przeszkadzało. Ale w swoim lewicowym serduszku jednak rozumiem, że istnieją osoby, dla których wiara w Boga i kapłani są ważni. Zwłaszcza w takim momencie. A duchowni, zwłaszcza biskupi – plusk i zniknęli pod wodą.
Oto wierni, non stop stymulowani mądrościami o gender-marksizmie, cywilizacji śmierci i Polsce, która upada, nagle zostali bez pasterzy. Oto księża, gdy przyszło im się zderzyć z bezosobowym zagrożeniem, zostali całkowicie bezradni, retorycznie rozbrojeni. Kościół w momencie największej próby od lat stał się w Polsce Kościołem milczącym.
Oto okazało się, że Bóg, co prawda teoretycznie jest wszędzie, ale akurat nie w polskich domach. Więc nie można go na chwilę przywołać z kościołów. Oto Pismo Święte, tak pomocne przy krzyczeniu o zabijaniu pracowników w IKEI, nagle nie jest przydatne na czas strachu o najbliższych. Oto Kościół został zamknięty tak, jak zamknięte w home office zostały wszelkie korporacje.
Oto okazało się, że poza obrzędowością na pokaz, Kościół przestał być Polakom potrzebny. Stał się kolejną galerią handlową z błyszczącymi witrynami, która pełni już tylko rolę usługową. A gdy przychodzi epidemia, to zwija podwoje i jak każdy kramarz po prostu milczy.