- Dlaczego pani mąż tak długo przebywa na oddziale intensywnej terapii?
- Przez pierwsze tygodnie po zawale mój mąż umierał każdego dnia. Doznawał niesamowitego cierpienia. Jednak mój mąż ma jakąś wyjątkową wolę życia. Po trzech miesiącach i ja i szpital szukaliśmy odpowiedniego miejsca, by móc go przenieść, ćwiczyć mózg, wybudzić go. Były ośrodki, które mogły rehabilitować intensywnie takiego pacjenta jak mój mąż, ale musiałby być na własnym oddechu, a nie pod respiratorem. Oddałabym wszystko, żeby nie musiał tam być, żeby mógł samodzielnie oddychać. Czekam na dzień, kiedy usłyszę od lekarza, że będę mogła go przenieść z OIOM-u.
- W takiej sytuacji nie mógłby pomóc któryś z Zakładów Opiekuńczo Leczniczych dla pacjentów wentylowanych mechanicznie?
- Wentylacja mechaniczna to nie był wystarczający poziom. To lekarze decydują o sposobie leczenia, każdego pacjenta traktując indywidualnie, zgodnie z najlepszą swoją wiedzą.
- Słyszałem od współpracowników pani marszałek, że pani mąż leżał już kiedyś długo na OIOM-ie i udało mu się wrócić do zdrowia. Kiedy to było?
- Dziewięć lat temu. Wydawało się, że szanse na powrót do zdrowia są niewielkie, mąż pozostawał w śpiączce. Przeżywaliśmy straszny dramat. Okazało się jednak, że udało się go wybudzić.
- To wspomnienie także teraz dawało nadzieję?
- Nadzieja cały czas jest. Nigdy jej nie stracę. Pamiętam obawy, sprzed dziewięciu lat, że być może mąż nie będzie już nigdy mógł normalnie funkcjonować. Jednak stało się inaczej. Uczył się na nowo chodzić, sprawnie mówić, utrzymać długopis w ręce. Po roku rehabilitacji doszedł do siebie.
- Pani marszałek zna się z dyrektorką szpitala w Legnicy. Czy w jakiejkolwiek rozmowie z Anną Płotnicką-Meloch, czy innymi osobami z kierownictwa placówki sugerowała pani, może prosiła, żeby mąż został dłużej na OIOM-ie?
- Nigdy nie prosiłam o żadne specjalne traktowanie. Tak jak 9 lat temu siedziałam przy łóżku męża, trzymałam go za rękę, mówiłam do niego nie wiedząc, czy mnie słyszy, modliłam się, ale niczego nie żądałam, o nic nie prosiłam. Byłam jedną z tych osób, które miały swoich bliskich w szpitalu w ciężkim stanie i myślały tylko o tym, żeby przeżył. Nigdy nie oczekiwałam specjalnego traktowania. Mąż leży na normalnej sali z innymi pacjentami, jest traktowany jak inni. Wspaniali lekarze i pielęgniarki z takim samym poświęceniem i empatią podchodzą do każdego pacjenta. Nie było nigdy rozmowy na ten temat ani z lekarzami, ani z nikim z kierownictwa szpitala.
- Nie ma sobie pani nic do zarzucenia? Może nie musiała pani nic mówić, a lekarze i tak odczytali konkretne sygnały drugiej osoby w państwie?
- Nigdy nie wykorzystywałam funkcji, jakie pełniłam. Taka postawa jest mi zupełnie obca. Zawsze starałam się stać w cieniu i robić swoje, dobrze wykonywać obowiązki. Ja już nic nie muszę, tylko mogę. Mam 65 lat i wiele trudnych doświadczeń za sobą. Mieszkam ponad 30 lat w tym samym bloku na osiedlu, na czwartym piętrze bez windy, nie jestem osoba zamożną, jeśli tylko mogę zawsze pomagam ludziom, którzy proszą o taką pomoc. Tak postępowałam przez całe dorosłe życie. Nie wykorzystywałam swojej pozycji, żeby cokolwiek dla siebie załatwić. Jestem wciąż tą samą Elżbietą Witek, która była nauczycielką, dyrektorką szkoły, rzecznikiem prasowym, ministrem, a teraz marszałkiem. Ci, którzy mnie znają, wiedzą o tym doskonale. Nie uważałam się za kogoś lepszego, komu należą się przywileje. Było nawet pytanie, czy chcę przenieść męża do kliniki do Warszawy. Nie chciałam. Tu jest nasz szpital. Mam pełne zaufanie do lekarzy i pielęgniarek, a mój mąż jest tu pacjentem, jak każdy inny.
- Dziennikarze Radia Zet piszą, że nie odpowiedziała pani marszałek na pytania. W oświadczeniu napisała pani, że długo rozmawialiście. Skąd ta różnica zdań?
- Dzień przed spotkaniem wpłynęły do mnie pytania. Wtedy okazało się, że jeden z tych panów chce się spotkać ze mną od października. Nie miałam takiej informacji. Kiedy przyszły pytania od razu zareagowałam i umówiliśmy się na następny dzień. Poruszaliśmy bardzo delikatne, intymne nawet sprawy.
- Może jednak zastrzegła pani, że cała rozmowa jest na tzw. offie, że nie mogą wykorzystać tej wiedzy do tworzonego materiału?
- Rozmawiałam też o szczegółach, które nie nadają się do drukowania. Panowie mieli jednak całkowity obraz sytuacji i odpowiedziałam właściwie na wszystkie pytania, jakie mi zadali, ale to w dużej mierze tajemnica lekarska, nie można więc tych informacji upubliczniać. Sądziłam, że dziennikarze zrozumieją kontekst, że nie trzymam tam męża dlatego, że to dla mnie wygodne, bo tak nie jest. Niektórzy mówią, że pacjent, który po takich problemach, tak długo żyje, to cud, to się raczej nie zdarza. Jestem osoba wierzącą, wierzę w cuda. Wszędzie szukam, pytam, konsultuję przypadek mojego męża. Pamiętam niemal identyczny przypadek Polaka w Wielkiej Brytanii, pisałam wtedy do brytyjskich parlamentarzystów. Jestem za życiem, a nie za śmiercią. Skazanie kogoś na śmierć głodową, było dla mnie nie do pomyślenia. Dopóki jest nadzieja i szansa, ratowałabym nie tylko swojego męża, ale każdego kto by mnie poprosił, to przecież oczywiste.
Listen on Spreaker.