"Super Express": - Jak mogło dojść do wtorkowej tragedii w Łodzi?
Prof. Wojciech Roszkowski: - Na razie mogę się wypowiadać tylko w oparciu o informacje medialne. Wiemy, że zabójca przygotowywał się do tego czynu przez cztery dni, wszedł uzbrojony do siedziby PiS i zaatakował skromnych działaczy partii, bo - jak sam stwierdził - nie mógł zabić samego prezesa PiS. Jeśli tak było, ta zbrodnia ma niewątpliwie charakter polityczny. W jakimś sensie byłaby efektem kampanii nienawiści przeciwko PiS.
- A czy sam PiS wciąż nie nakręca tego konfliktu? Czy nie rozpoczął go pięć lat temu "dziadkiem z Wehrmachtu"?
- Opinia publiczna widzi to, co jej pokazuje większość mediów. Jej uwaga skupia się głównie na tym, co robi prezes PiS, a za kraj odpowiedzialny jest przecież kto inny i jemu powinniśmy się przyglądać. Rolą opozycji jest atakowanie rządu, natomiast rolą rządu nie jest atakowanie opozycji, ale sprawne rządzenie krajem i stanie na straży wspólnego interesu. Ja na razie widzę więcej agresji wobec opozycji niż pozytywnej pracy. Nasza uwaga jest odwracana od tego, co robią i mówią niektórzy przedstawiciele Platformy. A czasem mówią rzeczy straszne. Potrafią wzywać do dorzynania watah i do zastrzelenia, a następnie wypatroszenia prezesa PiS. Zestawione z tym wypowiedzi Kaczyńskiego o ZOMO czy "dziadku z Wehrmachtu" wyglądają dość niewinnie. Nie nakłaniają do gwałtu i przemocy.
- Obie partie mają korzenie solidarnościowe, a jednak wojna między nimi jest dużo bardziej zacięta, niż była ta z postkomunistami u zarania III RP. Jaka jest istota tego sporu?
- Sam się zastanawiam, skąd tyle agresji. Przecież politycy obu partii bardzo dobrze się znają z kręgów zawodowych i towarzyskich. W zdecydowanej większości to normalni i sympatyczni ludzie. Ale gdy przychodzi do polityki, niektórzy dostają wścieklizny. Być może ten fenomen jest związany z mediatyzacją polityki. Scena polityczna jest dzisiaj teatrem rozgrywanym na oczach publiczności, a politycy aktorzy przyjęli za swój główny oręż przerzucanie się obelgami. Jednak nie tylko oni ponoszą odpowiedzialność, lecz również "żądna krwi" duża część społeczeństwa, która sama w życiu codziennym używa podobnego języka. Niestety, gdy w mediach używa się języka spokojnego i merytorycznego, nikogo to już dzisiaj nie bawi.
- Czy ten konflikt może jeszcze bardziej eskalować? Co zrobić, by go zakończyć?
- Staram się być optymistą, choć jest mi coraz trudniej. Politycy muszą się w końcu opanować i wziąć odpowiedzialność za swoje słowa i czyny. Ci, którzy wzywali do użycia siły, powinni odejść z polityki. Uważam też, że po tym, co się stało we wtorek, politykom Platformy wolno mniej.
- Czy widzi pan jakieś analogie w stosunkach między opozycją a rządzącymi w epoce międzywojennej i w III RP?
- W dzisiejszej polityce jest więcej gry niż przed wojną. Wówczas nie było tak wielkiego audytorium medialnego. Kłótnie na korytarzach sejmowych 80 lat temu były bardziej reprezentatywne dla uczuć polityków. Natomiast dzisiaj gra się agresją na pokaz, podczas gdy prywatnie ci sami politycy żartują i poklepują się po plecach. Najważniejsze jednak, by zaspokoić potrzeby znaczącej części publiczności.
- Tragedię z Łodzi porównuje się do zabójstwa prezydenta Narutowicza w 1922 r.
- Jest tu pewne podobieństwo co do motywacji. Oba mordy zostały dokonane na tle politycznym. Oba pokazują też, do czego prowadzi fanatyzm w ręku niezrównoważonego szaleńca i w atmosferze nagonki politycznej.
- Politycy endecji próbowali wtedy zrzucić odpowiedzialność za ten mord nie na napiętą atmosferę polityczną, ale na niezrównoważonego psychicznie artystę malarza. Dziś podobnie reagują politycy Platformy.
- Jednak wtedy Polskę spotkało to szczęście, że prezydenturę przejął Stanisław Wojciechowski, a szefem rządu został gen. Władysław Sikorski, a więc reprezentant trzeciej siły, stojący z boku tego konfliktu. W ten sposób udało się to napięcie jakoś rozładować. Dziś trudno dostrzec taką możliwość. Kto miałby reprezentować tę trzecią siłę?
Prof. Wojciech Roszkowski
Historyk, ekonomista, wykładowca SGH i Collegium Civitas