"Super Express": - Co roku 13 grudnia występuje pan z recitalem upamiętniającym datę wprowadzenia stanu wojennego. To podróż sentymentalna czy chce pan przypominać o tym, co się wtedy wydarzyło?
Emilian Kamiński: - Choć jestem człowiekiem sentymentalnym, jednak to przedstawienie nie ma nic wspólnego z sentymentalizmem. Chodzi o pamięć o tamtych wydarzeniach, które były koszmarem dla całej Polski. Stan wojenny to był straszny wrzód, który wyrósł na jej tkance. Do tej pory, kiedy wspominam jego wprowadzenie, od razu źle się czuję.
Gdzie pana zastał stan wojenny?
W Warszawie. Tuż przed północą 12 grudnia wracałem od dziewczyny. Jechałem przez centrum miasta. Pamiętam, że była wtedy straszna zamieć, z której wyłaniały się kolejne czołgi, gaziki, wozy pancerne. Pomyślałem sobie wtedy, że Amerykanie mają chyba za dużo pieniędzy, bo wynajęli całą Warszawę, żeby nakręcić film wojenny. Zupełnie nie przyszło mi do głowy, co tak naprawdę się wydarzyło.
Dopiero rano, kiedy w radiu powiedzieli, jak się rzeczy mają, zrozumiał pan, czego był pan świadkiem?
Tak. Co prawda jeden ze spotkanych w nocy żołnierzy powiedział mi: "Chyba Niemiec się ruszył". Ale widać, że też był niedoinformowany jak ja. A potem się zaczęło.
Bał się pan, że czeka nas powtórka z Węgier czy Czechosłowacji?
Trochę tak. Obawialiśmy się, co z tego wszystkiego wyniknie.
Po wprowadzeniu stanu wojennego, który tak brutalnie zakończył festiwal Solidarności, poczuł pan, że komuna już sobie nigdy nie pójdzie?
Wręcz odwrotnie. Moja mama mi świadkiem, że mówiłem wtedy: "Słuchaj, zobaczysz, że Związek Radziecki padnie". Dla mnie stan wojenny był potwierdzeniem słabości i Moskwy, i całego bloku wschodniego. Było trochę tak, jak z rannym dzikiem. Jest wtedy osłabiony i dogorywa, ale jednocześnie bardzo niebezpieczny. Trzeba go po prostu ominąć. Tak samo było z nami - ominęliśmy stan wojenny. Olaliśmy wręcz to, co się wtedy wyprawiało.
W ramach tego olewania jak wielu kolegów po fachu zdecydował się pan na bojkot oficjalnego życia artystycznego. To chyba nie była łatwa decyzja?
Dla mnie pan Dejmek zawsze był uczciwym człowiekiem. Choć znaliśmy się, nigdy nie zapytałem go o te słowa i co przez nie rozumiał. Być może deprecjonował zawód aktora i traktował go jako pajaca. Ale ja nigdy pajacem nie byłem i mam nadzieję, że nigdy nim nie będę. Byłem człowiekiem, który wykonywał ten zawód z poczuciem, że ma on swoją misję, swoje przesłanie.
Jak ocenialiście tych, którzy na bojkot się nie zdecydowali?
Nigdy ich nie oceniałem.
To była ich prywatna decyzja i nie chciał się pan mieszać?
Nie mam prawa oceniać ludzi, ponieważ to zawsze ich osobisty wybór, za którym stały różne powody.
A starał się pan zrozumieć?
Jaka?
Trzeba pamiętać, że wtedy nie mieliśmy tej wiedzy, jaką mamy dzisiaj. Nie wiedzieliśmy, co się może wykluć z tego wszystkiego. Przecież równie dobrze Sowieci mogli nas najechać. Dlatego przez ten pryzmat trzeba patrzeć na ludzi, którzy zdecydowali się nie brać udziału w bojkocie. Pan w to wszedł i został złotą rączką.
No tak. Zawsze miałem smykałkę do majsterkowania, dlatego zarabiałem na życie remontami mieszkań, drobnymi naprawami.
Jako aktor spełniał się pan w Teatrze Domowym, który grywał spektakle w prywatnych mieszkaniach.
Tak. To był wspaniały czas, wspaniała atmosfera. Byłem zaszczycony, że mogę brać w tym udział. Ten klimat próbuję zresztą przeszczepić do mojego teatru.
To w Teatrze Domowym powstał słynny bluzg na Jaruzelskiego.
To było przekleństwo na Jaruzelskiego i całego to czerwone gówno, które nas wtedy zalało. W ten sposób chcieliśmy zakląć tę rzeczywistość.
"Przebrzydła szumowino, pachołku moskiewski. Ty farbowana świnio, marszałku kur..ski. Chamie zbuntowany, zatęchła sklerozo. Gnoju zasmarkany, zdrajco, zomozo, gnido zarzygana". Te słowa przeżyły komunę i dla niektórych są dziś doskonałym obrazem obecnej władzy. To uprawnione?
To nadużycie. Jakim prawem używa się tych słów wobec mężów stanu.
O kim pan mówi. O Tusku? Komorowskim?
Tak. Tamte słowa nie mają z nimi nic wspólnego. Odnoszą się do tamtych czasów i gen. Jaruzelskiego. I proszę jeszcze pamiętać, że chodzi o tamtego gen. Jaruzelskiego z lat 80., a nie tego biednego schorowanego starca.
Odczuwa pan litość wobec Jaruzelskiego-starca?
Absolutnie. On wymaga opieki. Gdyby trzeba było, sam bym się nim opiekował. Bo to już nie jest ten moskiewski kolaborant, który wprowadzał stan wojenny.
Zmienił się?
Nie chodzi o to, czy się zmienił. Ja po prostu szanuję starych ludzi. Nie miałbym problemu z podaniem mu ręki. Nie oznacza to, że cenię go jako polityka.
Powinien zostać osądzony?
Oczywiście. Pamiętajmy o kopalni "Wujek", pamiętajmy o błogosławionym Jerzym Popiełuszce. Niestety polskie prawo ciągle jeszcze nie działa tak jak powinno.
Ale nie należy pan do tych, którzy porównują dzisiejszą Polskę do PRL-u.
To jakieś bzdury! Proszę spojrzeć, jak nasz kraj się rozwija. Oczywiście, są problemy, ale trzeba je rozwiązywać spokojnie, bez głupich emocji. Całe życie pracowaliśmy na wolny kraj i nie rozumiem, jak teraz można na ten wolny kraj pluć.
Dziś się pan też emocjonuje polityką?
Przede wszystkim prowadzę teatr i staram się, aby był on jak najdalszy od polityki. Tę zostawiam politykom. Nie mogę jednak nie docenić wysiłku wielu ludzi, którzy doprowadzili do odbudowania wolności w naszym kraju. Nie mogę tego wszystkiego deprecjonować.
Spór polityczny doprowadził do podziałów także w środowisku artystycznym. PO ma swoich artystów. PiS swoich.
Jako człowiek teatru jestem zupełnie poza tymi podziałami. Niech każdy postępuje wedle swojego sumienia.
Pan się dziwi, że Marian Opania nie chce zagrać Lecha Kaczyńskiego w filmie o Smoleńsku, bo dystansuje się o wyznawanych przez byłego prezydenta przekonań?
To wybitny aktor i człowiek honoru, który jeżeli dokonuje takiego wyboru, na pewno głęboko go przemyślał i trzeba szanować jego wolę.
Pan by zagrał w filmie o Smoleńsku?
A to już temat na zupełnie inną rozmowę.
Emilian Kamiński
Aktor, twórca teatru Kamienica