Dziadek by mnie zastrzelił! Jennifer Teege o zaskakującym odkryciu własnych korzeni

2014-03-01 3:00

Jennifer Teege o zaskakującym odkryciu własnych korzeni tylko w "Super Expressie".

"Super Express": - Pamięta pani, jak Steven Spielberg pokazał Amona Goetha, pani dziadka, w "Liście Schindlera"?

Jennifer Teege: - Chyba wszyscy, którzy widzieli ten film, pamiętają człowieka, który dla sportu z balkonu własnej willi ćwiczył celność swoich strzałów na więźniach obozu koncentracyjnego. Grał go Ralph Fiennes. Film oglądałam jednak bez wiedzy, że jestem wnuczką Goetha. O tym dowiedziałam się dopiero kilka lat temu, jako 38-latka, z książki mojej biologicznej matki.

- Kiedy dowiedziała się pani, że to dziadek, zaczęła pani sprawdzać, czy do filmu nie "podkręcono" jego postaci, by był bardziej okrutny?

- Zaczęłam sprawdzać, ale nie dlatego, że trudno było uwierzyć w to okrucieństwo. Sprawdzałam, bo wiedziałam, że to film fabularny, a nie dokument. Na potrzeby filmu często pewne sprawy się upraszcza bądź pomija. Chciałam wiedzieć, jak było naprawdę.

- I okazało się, że Goeth był w prawdziwym życiu jeszcze gorszy niż w filmie Spielberga? Że reżyser złagodził nawet jego postać, może obawiając się, że ludzie nie uwierzą w aż takie zło?

- Tak. Pamiętam, jak mój adopcyjny ojciec zaczął też sprawdzać, czy liczba ofiar Amona Goetha była aż tak duża.

- W swojej książce wspomina pani o badaniach naukowych, według których dzisiejsi Niemcy w wieku od 30. do 50. roku życia odrzucają świadomość, że ktoś z ich rodziny mógł mieć coś wspólnego z nazizmem. Dwie trzecie z nich uważa wręcz, że dziadkowie byli w niemieckim ruchu oporu lub ofiarami nazizmu...

- To prawda, ale to nie był ten przypadek. Po faktach znanych w przypadku Auschwitz, Eichmana i innych zbrodniarzy wcale nie jest już tak trudno uwierzyć w taką skalę okrucieństwa. Chodziło raczej o to, że moi adopcyjni rodzice byli z kręgów uniwersyteckich i u nich weryfikacja faktów i źródeł to był pewien odruch, który zresztą mi wpoili. Na tyle mocno, że zostałam zawodową researcherką. Po przeczytaniu książki mojej matki "Przecież musiałam kochać mojego ojca", z której dowiedziałam się o moich korzeniach, też robiłam taki research.

- Kiedy widzi się wywiady z pani matką, widać, że nienawidzi swojego ojca.

- Można chyba tak to określić. Jej kontakt z matką, moją babcią, też był dość skomplikowany.

- Myśli pani, że jej związek z pani ojcem, studentem z Nigerii, był czymś w rodzaju prowokacji przeciwko matce?

- Nie, nie sądzę. To był prawdziwy romans, choć nie przetrwał długo. Co więcej, mój biologiczny ojciec był akceptowany, a nawet lubiany przez moją babcię.

- Nie było zatem tak, że matka oddała panią do adopcji, gdyż środowisko nie akceptowało czarnoskórego dziecka? Urodziła się pani zaledwie 25 lat po czasie, w którym Niemcy uważali się za rasę wyższą, mogącą decydować o życiu i śmierci Żydów, Polaków, także czarnoskórych. Denazyfikacja była w końcu pewnym mitem...

- Nie sądzę, żeby to był ten przypadek. Choć ciekawe, że pan o to pyta, bo przez lata mieszkałam w Izraelu i wielu moich tamtejszych przyjaciół też tak to odbierało. Cechy, które pojawiły się kiedyś w Niemczech, przez które doszło do Holocaustu, pojawiały się niestety także w innych miejscach i niestety zapewne nieraz się pojawią. Rwanda, była Jugosławia... I pokolenie mojej matki należało akurat do tych, które znacznie mocniej niż obecnie rozliczało niemiecką przeszłość.

- Pani babcia Ruth Irene Kalder jest jedną z najdziwniejszych postaci opisanych w książce. Osoba dość otwarta, która nie stroniła od towarzystwa transwestytów, zakochana do śmierci w mordercy, przyjmuje dobrowolnie jego nazwisko.

- Do śmierci nad jej łóżkiem wisiało jego zdjęcie. Po wojnie, choć nie mieli ślubu, już po egzekucji Goetha przyjęła jego nazwisko. Byłam zbyt mała, by z nią rozmawiać o czasach wojny, ale nawet kiedy poznałam prawdę o dziadku, wydawało mi się, że babcia musiała nie wiedzieć o tym, co wyprawiał. Świadomość jego zbrodni kompletnie nie pasowała do jej wysublimowanego wizerunku. Teraz wiem, że musiała wiedzieć na pewno.

- Dlaczego?

- Byłam na miejscu w willi Goetha w Płaszowie. Czytałam zeznania świadków. To nie jest willa oddalona o kilometry od obozu śmierci. To stosunkowo niewielki dom, z balkonu którego świetnie było widać obóz. Z balkonu, z którego Goeth strzelał do ludzi.

- Rozmawiała pani z nią o tym?

- Nie, byłam zbyt mała, kiedy ostatni raz widziałam ją żywą. Później popełniła samobójstwo.

- Myśli pani, że mogło chodzić o jakieś wyrzuty sumienia? O czasie spędzonym w sąsiedztwie obozu koncentracyjnego mówiła w latach 70: "Goeth był królem, ja byłam królową. To był piękny czas, komu by się to nie podobało?!".

- Nie. A przynajmniej w liście, który zostawiła, nie było śladu, żeby o to chodziło. Była śmiertelnie chora i tym tłumaczyła swoją decyzję. Była człowiekiem tamtych czasów i jak wielu Niemców akceptowała to, co się działo. Matka mówiła mi, że nigdy w życiu ani słowem nie dała znać, że żałowała.

- Jak zareagowali na pani książkę niemieccy czytelnicy?

- To czwarte pokolenie po wojnie jak na nieco dziwną, ale ciekawą opowieść o historii. Ludzie starsi przyjmowali to także z zainteresowaniem, choć byli wśród nich tacy, którzy nie wierzyli, że moje dzieje są prawdziwe. Wielu uważało, że to coś w rodzaju dziennikarskiej prowokacji.

Jennifer Teege

Copywriterka, wnuczka Amona Goetha, komendanta obozu koncentracyjnego (zdjęcie u góry). Goeth został po wojnie skazany na karę śmierci za zbrodnie wojenne, likwidację getta w Krakowie i szczególne okrucieństwo wobec więźniów obozu

Jennifer Teege, "Amon. Mój dziadek by mnie zastrzelił". Prószyński i S-ka