Prezydencka propozycja jest być może kompromisowa wobec bezkompromisowego – choć bardziej by tu pasowało słowo barbarzyńskiego – orzeczenia TK, ale nadal oznacza zaostrzenia prawa aborcyjnego. Bierze co prawda pod uwagę budzący największe emocje element wyroku, który zmusza kobiety do rodzenia dzieci, które dotknięte są takimi wadami rozwojowymi, że nie przeżyją, ale nie jest żadnym powrotem do aborcyjnego status quo ante. Nadal jest ultrakonserwatywnym rozwiązaniem nawet wobec i tak niezwykle konserwatywnego tzw. „kompromisu aborcyjnego” z 1993 r. Dla protestujących nie będzie to akceptowalne rozwiązanie. Dla społeczeństwa raczej też nie. Zaostrzenia prawa aborcyjnego domaga się ok. 10 proc. Polaków.
Nie będzie to też z całą pewnością forma łagodzenia nastrojów. Na to jest już za późno. Prezydent próbuje rozbroić bombę, która już wybuchła. Kiedy upartyjniony TK rozpalił emocje społeczne do czerwoności, wyszedł Jarosław Kaczyński w moro i zaczął grać generała idącego na wojnę, a nie negocjatora poszukującego rozwiązania pokojowego. Nie tylko była to benzyna wylana na ogień społecznego buntu. Był to znaczący krok w stronę delegitymizacji PiS jako siły rządzącej. Może i Kaczyński zmobilizował najtwardszy elektorat, ale zraził tę część społeczeństwa, którą prawicy od czasów Nixona lubi nazywać „milczącą większością”, dystansującą się od radykałów napędzających protesty. Prezydent wkracza więc polityczny ugór, gdzie niezbyt wielu na niego i jego inicjatywę czeka i wiele wskazuje, że jego misja pokojowa będzie być może jedną z tych niewykonalnych.