"Super Express": - Wielu spodziewało się, że wczorajsze przemówienie Mitta Romneya w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego będzie mocnym zakończeniem jego wizyty w Polsce. Tymczasem wypadło wyjątkowo bezbarwnie. Jest pan zawiedziony?
Dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas: - Trochę tak. Miałem nadzieję, że Romney wygłosi przemówienie na miarę tych z Izraela - zawierając konkrety, w tym śmiałe inicjatywy polityczne, które pozyskałyby polską opinię publiczną oraz wyborców pochodzenia polskiego w USA. Konkretów zabrakło. Romney wygłosił natomiast ogólnie słuszne stwierdzenia powtarzane od lat przez amerykańskich polityków.
- Tradycyjnie byli papież Polak, Solidarność i polskie umiłowanie wolności. Wyglądało to tak, jakby doradcy Romneya ograniczyli się do lektury wpisu w marnej encyklopedii.
- Tak. Równie dobrze mógł takie przemówienie wygłosić Barack Obama.
- Miałem momentami wrażenie, że to zaprezentowane przez Romneya było jeszcze bardziej zachowawcze i banalne niż to, które Obama wygłosił w czasie ubiegłorocznej wizyty w Polsce.
- Mówiąc szczerze, nie widzę żadnych różnic między oboma tymi przemówieniami.
- Jeśli wizyta w Polsce miała zachęcić Polonię do głosowania na niego, to tym przemówieniem nie zyskał jej poklasku?
- Nasi rodacy mieszkający w Polsce i w USA są już uodpornieni na takie słowa. One są dobre w czasie uroczystości rocznicowych, składania wieńców i innych symbolicznych okazji, ale zupełnie nie przystają do okresu kampanii wyborczej. To w kampanii załatwia się różne interesy, a Romney żadnego interesu nie załatwił. Ani dla Polski, ani tym bardziej dla siebie.
- Może po prostu wystarczy mu już kontrowersji wokół całej podróży do Europy i na Bliski Wschód?
- Są takie rzeczy, które mógłby powiedzieć, nie budząc kontrowersji, a jeśli już, to tylko w obozie demokratów. To zresztą mogłoby zadziałać na korzyść Romneya, bo jego kampania nabrałaby większej wyrazistości. Mógł przecież powiedzieć coś o tarczy antyrakietowej i ewentualnym powrocie do jej idei z czasów George'a W. Busha. Administracja Obamy pewnie by się wściekła, ale choćby wyborcy polonijni byliby szczęśliwi.
- Skoro to takie proste, czemu się więc na to nie zdecydował?
- To pozostanie słodką tajemnicą Romneya i jego doradców. Niemniej, wizyta była źle przygotowana. Zabrakło na nią pomysłu. Jeśli przyjrzymy się jej programowi, zobaczymy nadmiar składania wieńców. Nawet jeśli uznać, że wymagają tego względy tradycji czy protokołu, pięć takich gestów w ciągu dwóch dni to zdecydowanie za dużo. Po za tym dużo poważniejszym zarzutem jest w mojej ocenie to, że w przeciwieństwie do wizyt w Wielkiej Brytanii i Izraelu, zabrakło spotkań z opozycją. W świat poszedł komunikat, że w Polsce nie ma pluralizmu politycznego, a to źle służy wizerunkowi naszego kraju wśród światowej opinii publicznej.
- Romney w czasie wizyty do Wielkiej Brytanii, Izraela i Polski miał się zaprezentować jako mąż stanu i sprawny gracz w sprawach międzynarodowych. Chyba nie do końca się to udało.
- Bilans wychodzi chyba na zero. To, co zyskał choćby w Izraelu, stracił niefortunnymi wypowiedziami w Wielkiej Brytanii. Na pewno nie stworzył wizerunku pierwszego dyplomaty Ameryki, ale udało mu się wzmocnić poparcie jednej dużej grupy wyborców - Amerykanów pochodzenia żydowskiego.
Dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas
Politolog, Uczelnia Vistula