W nocy z 2 na 3 września 1944 r. oddział Grupy AK „Kampinos” pod wodzą cichociemnego por. Adolfa Pilcha ps. „Dolina” dokonał wypadu na wieś Truskaw, gdzie stacjonował kolaboracyjny, rosyjski batalion SS-RONA, wycofany z rzezi Ochoty. Zabiliśmy nawet 250 Rosjan i raniliśmy 100, przy stratach własnych 10 zabitych i 10 rannych. To pokazuje, że w Powstaniu Warszawskim też odnosiliśmy sukcesy.
Ale szczególnie niesamowite jest to, w jaki sposób podopieczni por. Doliny - partyzanci Zgrupowania Stołpecko – Nalibockiego AK - dotarli do stolicy. Aby wziąć udział w Powstaniu przebyli blisko 600 kilometrów. 900 ludzi z bronią, końmi i taborami wyruszyło z Kresów II Rzeczpospolitej pod koniec czerwca. Gdy po miesiącu dotarli do Warszawy, dowództwo AK zastanawiało się, czy mogą wziąć udział w walkach. „Czy nie zdawano sobie sprawy, że uzbrojenie naszego oddziału stanowiło prawie połowę uzbrojenia powstańczej Warszawy i odpowiednio użyte mogło zaważyć na wynikach pierwszych dni walk o miasto?” – napisał por. Pilch w swoich wspomnieniach zatytułowanych „Partyzanci trzech puszcz”.
Ostatecznie jednak żołnierze zostali włączeni do oddziałów w Puszczy Kampinoskiej. Tu walki powstańcze rozpoczęły się już 31 lipca. „W tym dniu – zapisał „Dolina” - 3 kompania dowodzona przez porucznika „Helskiego” (…) zaskoczyła i zniszczyła grupę kilkudziesięciu Niemców kwaterujących we wsi Aleksandrów. Zginął przy tym jeden nasz żołnierz”. Potem strat było więcej. W nocy z 1 na 2 sierpnia zaatakowali lotnisko na Bielanach, ale tym razem Niemcy nie dali się zaskoczyć. W tych pierwszych dniach zginął m.in. 16-letni Boguś Grygorcewicz, ps. „Mały Orlik”. Idąc do partyzantki napisał rodzicom: „Wy mnie zawsze uczyli, że na pierwszym miejscu Bóg, następnie Ojczyzna, a potem rodzina, więc idę walczyć za Ojczyznę!”.
Umierał w szpitalu w Laskach na rękach kapelana AK ps. „Radwan III” – ks. Stefana Wyszyńskiego. Tak wspominał to późniejszy Prymas Tysiąclecia: „Był bardzo poszarpany od kul, bo gdy został ranny, przez trzy dni leżał na deszczu i chłodzie pod kulami. Nikt nie mógł się do niego dostać, aby go stamtąd zabrać. Więc gdy wreszcie został przyniesiony do szpitala wojennego, był już prawie bez sił i trudno go było uratować. Po operacji czuł się bardzo źle, dostał gorączki, tracił przytomność, chociaż już nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje, przez cały czas śpiewał (…) pieśni do Matki Bożej. Pod koniec, przed samą śmiercią, już mylił słowa i melodie, bo był na półprzytomny, a jednak ciągle śpiewał. Z tym śpiewem umarł. Pochowałem go na cmentarzu pod Izabelinem, na górce w piasku, bez trumny, bo już trumien nie było. Ale za to dostał na swoją mogiłę piękne kwiaty. Do dziś dnia spoczywa tam, pod Warszawą”.