"Super Express": - Kto wygra przyszłoroczne wybory prezydenckie?
Piotr Zaremba: - Najbardziej oczywiste prognozy najczęściej się sprawdzają. W drugiej turze walczyć będą Donald Tusk z Lechem Kaczyńskim i ostatecznie zwycięży ten pierwszy, choć nie bez trudności. Ta rozgrywka będzie jednak dla niego wielkim wysiłkiem i stresem. Jeszcze parę miesięcy temu mogłoby się obyć bez drugiej tury. Ale i tak Tusk, gdyby wybory odbyły się dziś, zwyciężyłby na 80 proc.
- Jak malejące szanse premiera przekładają się na jego morale?
- Bardzo. Nie można też ciągle wykluczyć, że w ogóle zrezygnuje ze startu. Wciąż zastanawia się nad tym, tym razem nie udaje, nie kokietuje. Po prostu boi się tych wyborów. Wie, że jego pozycja nie jest tak mocna, jak dawniej. Ma obawy, czy jego partia będzie mu do końca wierna. Wcześniej sztab Tuska pracował na jego sukces jak maszyna, dziś może zawieść choćby przez brak gorliwości. Na z pozoru prostej drodze Tuska do sukcesu mogą też pojawić się inne przeszkody: jakaś historia związana z aferą hazardową albo konsekwencje zapaści finansów publicznych. To wszystko odbiera mu pewność siebie. Mimo to mam poczucie, że Tusk wystartuje i wygra.
- Czy o jego rezygnacji z wyścigu do Pałacu nie świadczy jednak np. propozycja zmiany konstytucji i odebrania niektórych uprawnień prezydentowi?
- Nie. Była to dziwna zapowiedź PR-owska, po której nic nie nastąpiło. Decydujące są informacje z zaplecza, jak ta, że inni kandydaci z PO nie mają szansy na sukces. Miałby je Jerzy Buzek, ale nie da się go bez poważnego skandalu przenieść z Parlamentu Europejskiego na scenę krajową. Takich rzeczy nie zrobi nawet Platforma, która często nagina zasady do własnych potrzeb. Gronkiewicz-Waltz czy Komorowski nie mają gwarancji na bezpieczną drugą turę. W tym sensie Tusk jest skazany na decyzję o kandydowaniu. Z jednej strony może nadmiernie odsunął się od Platformy, ale z drugiej - Platforma wciąż go potrzebuje.
- Lepiej, żeby prezydent i premier byli z tego samego obozu politycznego czy żeby jeden drugiemu patrzył na ręce?
- To dwie osobne kwestie - konstytucyjna i czysto polityczna. Nie ma tu prostych rozwiązań. Obecna konstytucja daje prezydentowi wiele instrumentów do przeszkadzania premierowi. Także z punktu widzenia sprawowania władzy lepiej jest, jak obaj są z tego samego obozu. Z drugiej strony jednak pojawia się klasyczne polskie pytanie: czy taki jednolity obóz nie będzie robił z państwem wszystkiego, co zechce; czy nie będzie manipulować służbami, naginać do swoich potrzeb różnych instytucji itd. Dlatego prezydent z innego obozu politycznego jest bezpieczniejszy. Oczywiście jeżeli pomysł ograniczenia kompetencji głowy państwa zostałby zrealizowany, nie miałoby już większego znaczenia, z jakiej partii się wywodzi. W obecnej sytuacji skłaniam się lekko ku opcji, że prezydent i rząd powinni pochodzić z jednego obozu. Byłby to test dla PO na zdolność do rządzenia, już bez możliwości zasłaniania się wetem prezydenta.
- W przedstawionym przez pana scenariuszu może jeszcze zamieszać Włodzimierz Cimoszewicz?
- Tak, ale nie w sposób decydujący. Jego wejście do rozgrywki zmieniłoby układ sił i popsuło szyki Tuskowi. Ale premier wygrałby z nim, bo jest silniejszy psychicznie i bardziej zaprawiony w bojach. Cimoszewicza poznaliśmy jako człowieka kapryśnego, chimerycznego, nieodpornego na trudne sytuacje. Ale zagroziłby Tuskowi, który do II tury dostałby się o mały włos, mocno pokiereszowany. Cimoszewicz może wejść do kampanii w ostatniej chwili, późną wiosną, aby zminimalizować możliwość ostrych ataków na siebie, np. ze strony innych sztabów wyborczych. Namawiają go do tego wszyscy święci - od Michnika po Kwaśniewskiego.
- No właśnie, a pozostali kandydaci? Nałęcz, Szmajdziński, Olechowski...
- Rola Olechowskiego może ograniczyć się do bycia kandydatem na kandydata i w końcu majestatycznego oddania swoich głosów komuś innemu. Zarazem jednak opublikowany ostatnio przez "Super Express" sondaż mówi, że proces erozji poparcia dla Tuska jest powolny, ale wyraźny. To może utwierdzać nadzieje takich kandydatów. I on, i inni kandydaci mogą więc pozbierać trochę głosów tych Polaków, którzy zmęczyli się PO, a boją się panicznie opcji PiS-owskiej. Myślę jednak, że Nałęcz nie zaistnieje w tej kampanii - to kandydat czysto symboliczny. Z kolei Olechowski i Szmajdziński to pretendenci na wysokie kilka procent. Ale i z nimi aparat propagandowy Platformy sobie poradzi. Mają miękkie podbrzusza i słabe nerwy.
- Lewica ma już trzech kandydatów na prezydenta, może dojdzie jeszcze czwarty i najważniejszy. Taka sytuacja chyba nie sprzyja zwycięstwu?
- To tak jak w 1995 roku, kiedy Wałęsa nawoływał, by na prawicy wystartowało jak najwięcej kandydatów, którzy przeciwstawią się Kwaśniewskiemu. Był to oczywisty nonsens. Ale jeśli Cimoszewicz jednak się zdecyduje, może ktoś zrezygnuje. I z czterech reprezentantów lewicy zrobi się jeden, najwyżej dwóch. SLD nie da się przekonać do wycofania własnego kandydata na rzecz Olechowskiego, ale na Cimoszewicza: czemu nie.
- A jak pan ocenia szanse kandydata PSL?
- Kimkolwiek będzie, nie ma większego znaczenia. Ta partia prowadzi konsekwentną politykę - bądźmy obecni i tyle. Tak czy inaczej zdobędzie kilka procent. Może byłoby rozsądniej, gdyby PSL nie wystawiał nikogo, a próbował dogadać się z PO i wzmocnić pozycję w rządzie. Ale ludowcy rozumują schematycznie - chcą dostać kilka minut w TV.
Jutro głos w dyskusji publicysty i socjologa Janusza A. Majcherka Piotr Zaremba
Dziennikarz i publicysta dziennika "Polska - The Times"