Jastrzębowski, który wiele czasu spędza na siłowni, z trudem zmieścił się w wieczorowe ubranko przystosowane do uroczystych okoliczności. Jeśli kondycja gazety jest taka jak jej redaktora naczelnego, to zespół redakcyjny wraz z właścicielem z ufnością mogą patrzeć w przyszłość. I to niezależnie od poczynań aktualnych czy przyszłych władz Rzeczypospolitej.
A propos władz, to moja bliższa znajomość z gazetą zaczęła się właśnie wtedy, kiedy byłem premierem. Na łamach pisma ukazało się zdjęcie mojej małej wnuczki siedzącej na szkolnym parapecie. Pod fotografią podano nazwę i adres szkoły. Mocno poruszony zaprosiłem ówczesnego szefa "Super Expressu" do gabinetu i w gwałtownych słowach zarzuciłem mu nieodpowiedzialność i narażanie małego dziecka na potworne niebezpieczeństwo.
- Proszę pana - powiedziałem twardo - jeśli mojej wnuczce coś się stanie, to osobiście poderżnę panu gardło. Mój rozmówca cofnął się odruchowo i wietrząc dziennikarską sensację, zapytał: - Czy ja mogę o tym napisać? - Proszę bardzo, może pan pisać - burknąłem. - Skoro już jestem - kontynuował naczelny - może byśmy zrobili mały wywiadzik? No nie, pomyślałem, co za tupet. Zgodziłem się jednak i w chłodnej atmosferze odpowiedziałem na parę pytań.
Później było różnie, ale na ogół gazeta nie przepuszczała żadnej okazji, żeby mi przywalić. Kiedy przestałem być premierem, przekonałem się, że w ten sam sposób traktuje także moich następców, co trochę podniosło mnie na duchu. Po jakimś czasie obecny szef "Super Expressu" złożył mi propozycję pisania stałego felietonu i w ten sposób mogę się z państwem spotykać co tydzień z nadzieją, że moje przemyślenia nie spełniają funkcji tabletki nasennej. Z tym uczuciem rozstaję się z państwem, lecząc skutki wczorajszego wieczoru i zapraszając już za tydzień do lektury kolejnego felietonu.
Sprawdź: Leszek Miller: Trumpowi wolno mniej