Constance A. Morella: Sytuacja kobiet w Polsce bardzo się poprawiła

2011-09-21 22:29

"Super Express": - Była pani gościem Kongresu Kobiet, wysłuchała opinii tam zebranych. I jak oceniła pani ich sytuację? Constance A. Morella: - Pamiętajmy, że spotkałam się jednak ze specyficzną, aktywną grupą, zaangażowaną w wiele działań. I ta grupa jest niewątpliwie jedną z najbardziej ekscytujących, które zdarzyło mi się spotkać. Ciekawe jest to, jak zmieniła się u was sytuacja kobiet w ciągu kilkunastu lat.

 

- Jest dużo lepiej?

- Odwiedziłam Polskę jeszcze jako parlamentarzystka. I nie ma porównania! Wtedy życie kobiet wyglądało tu jak walka o przetrwanie. Olbrzymie problemy przy wychowywaniu dzieci, ze szpitalami, w pracy. Teraz jest inaczej.

- A na co narzekają teraz?

- Na brak możliwości wyboru i szans. Choćby podstawowa sprawa: kontynuacja kariery czy wychowanie dzieci. Większość kobiet niekoniecznie wybierze karierę, ale dziś nie mają nawet szansy podjęcia takiej decyzji. Polityka to tylko część problemu. Ale i tu pojawiła się kwestia 35 proc. miejsc na listach do Sejmu.

- To, czy pomoże kobietom, czy też nie, jest mocno dyskutowane. Wiele kobiet uważa, że wręcz przeciwnie. Głosy się rozbiją, a najwyższe miejsca na listach i tak zajmują mężczyźni.

- Oczywiście można to widzieć w taki sposób. Pomimo tych głosów uważam, że to dobry pomysł. Potraktujcie go jako podstawę, od której można pójść dalej.

- Parytety porównuje się do akcji afirmatywnej dla czarnoskórych w USA. Wielu z nich mówiło, że wsparcie zaczęli w pewnej chwili odczuwać jako ciężar.

- Były takie głosy, ale nie porównywałabym tych spraw. Akcja afirmatywna miała doprowadzić do celu, a nie przesuwać jakieś poprzeczki. W Stanach mieliśmy sytuację, w której w całkiem sporych firmach pracowali sami biali mężczyźni. Chodziło o to, żeby państwo na starcie nie tworzyło grup odrzuconych.

- Krytycy podkreślają, że Angela Merkel, Condoleezza Rice czy Hanna Gronkiewicz-Waltz nie potrzebowały drogi na skróty. Podobnie jest w biznesie.

- Oczywiście w USA czy w Polsce jest wiele kobiet, które osiągnęły sukces. Argument, że zdołały się przebić na sam szczyt, brzmią jednak kiepsko w zestawieniu z pytaniem: czy przed innymi otworzono takie możliwości jak przed nimi? Weźmy sytuację Afroamerykanów. Obama został prezydentem, karierę zrobiła Condoleezza Rice. Ale czy inni czarnoskórzy też otrzymywali w domu lekcje gry na fortepianie?

- Pani zrobiła karierę, także polityczną, choć wychowała dziewięcioro dzieci. Czyli można, nawet w Ameryce. Bez parytetów i podobnych rzeczy...

- To zdarza się też w Europie. Po śmierci siostry adoptowałam szóstkę jej dzieci. I podkreślę, że zajmowanie się dziewięciorgiem dzieci nie powiodłoby się bez akceptacji i wsparcia męża. Oczywiście ta decyzja wymagała pewnych wyrzeczeń, największych ze strony trójki moich własnych dzieci. Choć zdaję sobie sprawę, że ze względu na status majątkowy było mi łatwiej niż wielu innym. Decyzja o opłaceniu studiów wiązała się u nas z rezygnacją np. z zakupu jakiegoś obrazu, który powiesilibyśmy na ścianie.

- Odnośnie statusu majątkowego... Mówi się, że realnym problemem USA nie jest równy status kobiet czy mniejszości, ale równość jako taka. Stanami rządzi ponoć grupa najbogatszych rodzin i koncernów.

- To jest problem. A zwłaszcza szybko rosnąca przepaść między wąską, najbogatszą elitą a resztą społeczeństwa. Nie jestem jednak pewna, czy to amerykańska specyfika. W wielu innych krajach te przepaści bywają większe. Nie mówiąc o Rosji, w której dysproporcje są szokujące i sięgają skrajności. Przyznam jednak, że nie potrafię zrozumieć, jak mogą funkcjonować szefowie koncernów, którzy przyznają sobie wielomilionowe premie, kiedy ich pracownicy są wyrzucani na bruk i nie mają środków do życia.

- To zabrzmiało niezbyt "republikańsko". W Kongresie też często głosowała pani jak Demokraci. Poparła pani prawa gejów, legalizację marihuany. Sprzeciwiła obu wojnom w Iraku, obniżeniu podatków...

- Ma pan rację, ale powodem był okręg, który reprezentowałam. Członkowie Kongresu powinni być odpowiedzialni przede wszystkim przed swoimi wyborcami. Przecież to nie partia wysłała mnie do Waszyngtonu, ale oni.

- W Polsce poseł lewicy bądź prawicy głosujący w kluczowych sprawach inaczej niż jego klub przetrwałby zapewne jedną kadencję. A nie pięć.

- Nie tylko w Polsce. Może nawet i w USA. Ale nie w takim stanie jak Maryland! Szczerze mówiąc, mieli do wyboru mnie albo zwycięstwo Demokratów (śmiech). Choć ta kultura polityczna zmienia się i u nas. "Niezależnym" trudno się odnaleźć po obu stronach.

- Była też pani jednym z zaledwie czworga Republikanów, którzy sprzeciwili się impeachmentowi, mającemu usunąć prezydenta Clintona z urzędu.

- To byłaby najprostsza rzecz. Ukarać go i powiedzieć: jest pan szumowiną, a jako prezydent powinien pan dawać przykład!

- Wiele kobiet, nawet u Demokratów uważało, że powinno się go odwołać. Wykorzystując pozycję, miał romans ze stażystką, użył tej pozycji do tuszowania tą sprawy...

- Tak, ale byłam nie tylko kobietą, ale też członkiem Kongresu. Zadałam sobie pytanie: czy swoimi działaniami naraził na szwank obywateli i państwo? Impeachment powinien być narzędziem dotyczącym spraw najważniejszych. To, co zrobił, było karygodne. Wiadomo, co mogła też czuć Hillary Clinton. I pewnie zapyta pan, co jej wtedy doradzałam?

- Oczywiście, że zapytam.

- I to powiem panu tylko poza mikrofonem (śmiech).

Constance A. Morella

Republikanka, kongreswoman USA 1987-2003

Nasi Partnerzy polecają