Pytania bez odpowiedzi
Za nami ostatnia – chyba na szczęście! – debata prezydencka przed I turą wyborów. Jeśli ktoś zaczął oglądać debatę bez określonych jeszcze sympatii politycznych i chciał wyrobić sobie zdanie o kandydatach, w tej kakofonii swobodnych wypowiedzi, aktów strzelistych, wielkich improwizacji i ogólnego bełkotu większości uczestników debaty, mógł mieć z tym ogromny problem.
Urok tej formuły debaty, w której kandydaci dostają pytanie, a zadający je dziennikarze nie mogą ich zmusić do odpowiedzi, sprawia, że nawet najsensowniejsze pytania pozostają bez odpowiedzi.
Już na pierwsze – bardzo ciekawe – pytanie Piotra Witwickiego, na które osobiście chciałbym poznać odpowiedzi, czyli o to, czy kandydaci byliby w stanie podpisać niepopularne, ale w ich przekonaniu potrzebne ustawy, zostało zbyte przez większość z nich recytacją wyuczonych przekazów sztabów wyborczych.
Potem też odpowiadali, jak im było wygodnie. Jeśli pytanie im podchodziło, odnosili się do niego, jeśli nie, ostentacyjnie je ignorowali i pletli, co im ślina na język przyniesie. Nawet moja 12-letnia córka, stwierdziła, że to robienie z ludzi głupków. I ja się z jej poglądem zgadzam.
Sensowne wypowiedzi i retoryczne fajerwerki ofiarami debaty
Mało który widz, nawet najbardziej uważny i wytrwały, z tego chaosu mógł coś zapamiętać. W gąszczu mowy-trawy ginęły nawet sensowne i merytoryczne wypowiedzi. Rozczarowani mogą być więc takie osoby jak Adrian Zandberg czy Magdalena Biejat, którzy zdążyli nas już przyzwyczaić do mniej lub bardziej sensownych – w zależności od sympatii politycznych – ale jednak konkretów i merytoryki. Ginęły tu też tradycyjne fajerwerki oratorskie Szymona Hołowni. Zanim ktoś zdążył się nacieszyć politycznymi cnotami Zandberga, Biejat czy Hołowni, za chwilę już o nich zapomniał, bo nurt debaty niósł go w inne miejsce.
Oczywiście, najciekawiej było, kiedy kandydaci okładali się nawzajem pytaniami, ale nawet jeśli wydarzyło się w tej części debaty coś bardziej efektownego, już za chwilę ginęło to w morzu radosnej twórczości kandydatów. Każdy z tych, którzy już wiedzą, na kogo zagłosują, zapamięta z tych połajanek tyle, że ich kandydat był najlepszy i zaorał przeciwnika.
Debata prezydencka, która (znów) nic nie zmieni
Na zdecydowaną większość niezdecydowanych nie wpłynie to w żaden sposób, bo nie może. Pojedyncze decyzje wyborcze, które na podstawie ostatniej debaty zostaną podjęte, nie będą zaś miały wpływu na wynik wyborczy.
Jak przekonuję Państwa przy okazji kolejnych debat prezydenckich, nie rozstrzygają one wyborów. Są mniej lub bardziej udanym show, czasami ktoś na nich trochę straci, ale nikt na nich nie zyskuje. Trudno też, by ta ostatnia debata na finiszu kampanii coś zmieniła.
Ci, którzy na ostatniej prostej jeszcze o coś walczą – czyli Hołownia, Zendberg i Biejat, którzy między sobą rozstrzygną kolejność poza podium – zaginęli, jak już wspomnieliśmy, na tle dziesiątki reszty kandydatów. Dla pozostałych ta debata jest bez większego znaczenia. I tyle o tym ostatnim bezpośrednim starciu da się powiedzieć.