Niech mi nikt nie mówi, że nie dało się tego przewidzieć. To nie jest zaskoczenie, że szkoły są budowane z cegieł, a nie z gumy, w klasach nie ma siedemdziesięciu miejsc, a uczniowie nie mogą chodzić szkoły na nocne zmiany. Nauczyciele i rodzice ostrzegali przed tym dwa lata temu. Były masowe protesty, wielkie demonstracje. Ale Anna Zalewska po prostu chciała mieć swoją reformę i ją zrobiła - bez patrzenia na argumenty i na koszty ludzkie. Smutne sceny w trakcie rekrutacji to dopiero początek. Edukacja to skomplikowany i wrażliwy mechanizm. Minister Zalewska postanowiła go przebudować za pomocą młotka. Dziś pani minister już nie ma, ale chaos pozostał. Uczniowie będą ponosić koszty tej nieodpowiedzialności przez długie lata.
W Warszawie zabrakło ponad trzech tysięcy miejsc, we Wrocławiu półtora tysiąca, w Częstochowie pięciuset, w Poznaniu trzech tysięcy. Tę listę można ciągnąć długo. Teraz tysiące uczniów będą biegać w panice z papierami, wybierać szkoły kompletnie wbrew własnym planom. Co ma zrobić młody człowiek, który ma zdolności humanistyczne, zdawał do klasy językowej, a może wybrać tylko technikum? Kiedy uczniowie przechodzą te dramatyczne chwile, pani minister, która im je zafundowała, cieszy się luksusowym życiem w Brukseli. Ona stoi przed zupełnie innym dylematem: słynne brukselskie homary czy jednak duszone w winie mule?
Prawica skrzywdziła tych młodych ludzi zupełnie bez sensu. Teraz wpływowi politycy tej formacji kłamią w żywe oczy, twierdząc, że problemu nie ma. Wierzę, że za tę arogancję zapłacą kiedyś wysoką cenę. Pokrzywdzeni przez reformę Zalewskiej nie zapomną tak łatwo koszmaru i upokorzenia, które towarzyszyło im przy starcie w dorosłość. Oczywiście, dziś nie mają jeszcze praw wyborczych. Ale to się zmieni. Przyjdzie taki dzień, kiedy odpłacą się za to prawicy przy urnach.