"Super Express": - "Rzeczpospolita" donosi, że biegli znów przebywają w Smoleńsku i badają wrak tupolewa pod kątem obecności substancji wybuchowych. Mimo takiego skalibrowania detektorów, by nie wyłapywały innych niż materiały wybuchowe cząstek, znów wskazują one na ich obecność. Co pan na to?
Cezary Gmyz: - Dla mnie od połowy października ubiegłego roku nie ulega wątpliwości, że ślady materiałów wybuchowych były i są nadal. Nie wycofuję się z tego, co wtedy napisałem.
- Jak to wyjaśnić w zestawieniu z wynikami badań laboratoryjnych?
- Oczywiście pojawia się pytanie o jakość badań, które przeprowadzono w laboratorium kryminalistycznym, które nie jest certyfikowane do tego, by takie badania prowadzić. Prokuratura i biegli nie wyjaśnili, co miałoby dać takie wskazania detektorów, jeśli nie materiały wybuchowe. To nie są urządzenia amatorskie, ale profesjonalny sprzęt, używany w takich celach na całym świecie. Sami producenci są przekonani, że jeżeli detektory wskazują na obecność substancji wybuchowych, to znaczy, że one tam są.
- Faktycznie do dziś nie ma odpowiedzi na to pytanie.
- Na ostatniej konferencji prokuratury nie mogłem zadać takiego pytania. Odmówiono mi także dostępu do dokumentu, który sporządzono w czasie badań laboratoryjnych. Rodziny otrzymały go, ale w wersji bez nazwisk biegłych. Mamy tu do czynienia z kompletnym brakiem profesjonalizmu. Tym bardziej w kontekście tego, że pobrane próbki trafiają najpierw do Moskwy.
- Jaki tu występuje problem?
- Nie wiadomo, co się działo z próbkami pobranymi w Smoleńsku, kiedy trafiły one do Moskwy. Rodzi się pytanie, czy przez ten czas, kiedy czekały na przewiezienie do Polski, nie zostały wyczyszczone i stąd takie, a nie inne wyniki badań laboratoryjnych? Pozostaje mieć nadzieję, że dopominanie się przez prokuratorów, by próbki trafiały od razu do nas, pozwoli rozwiać wątpliwości, które się nawarstwiają.
Cezary Gmyz
Publicysta tygodnika "Do Rzeczy"