– Dzień w którym uznał pan, że Polska ma szansę stać się częścią tego Zachodu?
– Musimy wrócić do roku 1981, do I Zjazdu Solidarności. Marzenie o wejściu do EWG i NATO, o przebiciu żelaznej kurtyny, przewijało się w każdym wystąpieniu, chociaż nie było tak dosłownie nazwane. Ale po 1989 r. byłem już pewien, że marzenie paru pokoleń Polaków na pewno się spełni. Zwłaszcza że po początkowych wątpliwościach stało się jasne, że jest to wspólny cel wszystkich opcji politycznych. Nie przypuszczałem jednak, że będę miał zaszczyt być premierem rządu, który rozpocznie negocjacje ws. wejścia do UE i zakończy proces wejścia do NATO.
– Jakie miał pan nadzieje, ale i obawy w związku z tymi negocjacjami?
– Wszyscy mieliśmy poczucia uczestnictwa w historycznym wydarzeniu. Obaw nie było, mieliśmy wspaniały zespól negocjacyjny. Głównym negocjatorem był Jan Kułakowski, MSZ kierowali Bronisław Geremek i potem Władysław Bartoszewski. Wcześniej utworzony został Urząd Integracji Europejskiej. To była ogromna praca wielu ludzi i przy okazji tego świątecznego dnia chciałbym im bardzo gorąco podziękować.
– W pewnym momencie negocjacji sam Pan stanął jako premier na czele tego urzędu.
– Niezbędna była wtedy silna koordynacja działań wewnątrz rządu. A tego dokonać mógł tylko premier. Wtedy właśnie wielką ofensywą dyplomatyczną i moją osobistą interwencją u szefa Komisji Europejskiej Romano Prodiego zablokowaliśmy w 2000 r. pierwszy projekt połączenia gazowego Rosja – Niemcy po dnie Bałtyku.
– Co w sprawie wejścia Polski do UE mogło potoczyć się lepiej?
– Zawsze, oceniając z perspektywy czasu, wydaje się, że coś mogło pójść lepiej. Mieliśmy strategię, że nie zamykamy niektórych rozdziałów, żeby w końcówce móc wynegocjować najlepsze rozwiązania w sprawach dla nas najważniejszych. Inną strategię miały Węgry. Orban zamykał rozdziały bardzo szybko, chcąc być prymusem. I w wielu przypadkach wynik negocjacji był dla Węgrów gorszy. Chcieli potem nawet otwierać ponownie zamknięte już obszary negocjacji. Wtedy nas krytykowano za opieszałość, ale wyszło na nasze.
– Jaki był najtrudniejszy moment negocjacji z UE za pańskich rządów?
– Jeden; ogromny wyścig z czasem. Spełnienie kryteriów, przygotowanie kraju w gospodarce, rolnictwie, ochronie środowiska, harmonizacja prawa… Tak naprawdę każdy dzień był trudny, ale każdy przybliżał nas do członkostwa w UE. Do tego ogromne napięcia wśród niektórych grup: pełni obaw byli rolnicy, choć szybko to oni stali się największymi beneficjentami, najwięcej skorzystali na wejściu do Unii.
– Co w tych negocjacjach wyszło lepiej niż się pan spodziewał, a co gorzej?
– To był czas, gdy dziedzictwo Solidarności było dla nas przepustką do tamtego świata. Cała „15” krajów członkowskich nam kibicowała, ale nie znaczy to, że nie było problemów., jak m.in. sprawa liczby głosów przypadających Polsce, a więc pełne emocji rozstrzygnięcie szczytu w Nicei. Czyli negocjacje z balkonu.
– Na czym to polegało?
– Wczesna zima, imieniny mojego kuzyna Andrzeja w Żernikach pod Gliwicami, późny wieczór, gwar, rozmowy, życzenia. Oficer BOR podchodzi z telefonem: właśnie dotarła wiadomość ze szczytu UE w Nicei, skąd dopiero co wróciłem. Kraje kandydujące nie uczestniczyły w końcówce szczytu. I dowiedzieliśmy się na odległość, że prezydent Francji Chirac, gospodarz spotkania, proponuje znacznie słabszą pozycję Polski w UE niż pozycja Hiszpanii. Wbrew moim wcześniejszym ustaleniom nie tylko z nim, ale z większością unijnych przywódców!
– No tak, Chirac…
– Nie było czasu do stracenia. Andrzej Ananicz z MSZ i Teresa Kamińska z kancelarii łączą mnie kolejno z premierami Holandii, Szwecji, Hiszpanii, Danii, kanclerzem Niemiec i premierem Francji. Stoję na balkonie, bo słaby zasięg, temperatura koło zera. Po dłuższym oczekiwaniu wreszcie telefon z Nicei od prezydenta Francji Chiraca. Zostaje tak, jak przed szczytem ustaliliśmy, Polska i Hiszpania – ta sama siła głosów. Oddycham z ulga, wracam do towarzystwa, ale trzęsę się z zimna. Odchorowałem wtedy ten balkon w Gliwicach.
– To był najbardziej specyficzny moment?
– Pamiętam, że na każdy wyjazd zagraniczny, zwłaszcza na takie związane z negocjacjami członkostwa, zapraszałem 10 licealistów z całej Polski. Obserwowali, zwiedzali, byli przejęci. Potem razem dyskutowaliśmy. To byli najlepsi ambasadorowie naszego członkostwa.
– Rozumiem, że Francja była największym problemem przy negocjacjach polskich postulatów?
– Z tym było różnie. Bardzo trudne były negocjacje ws. daty otwarcia rynku pracy. Zwłaszcza z Niemcami. Z całą odpowiedzialnością muszę jednak przyznać, że kanclerze Kohl i Schroeder byli wielkimi zwolennikami naszego wejścia do UE.
– W tamtych latach na Zachodzie widoczne były obawy, ale jednak przeważał optymizm zarówno co do przyszłości UE, jak i rozszerzenia. To się szybko zmieniło. I wbrew obecnej dyskusji w polskiej polityce nie miała na to wpływu sytuacja polityczna nowych krajów UE. Entuzjazm wobec UE zaczął opadać najpierw na Zachodzie.
– Eurosceptycyzm obywateli to moim zdaniem wina rządów poszczególnych krajów. Brak promocji osiągnięć, które uzyskano przy wsparciu UE, a równocześnie bardzo chętne przypisywanie sobie wszystkich zasług. Przede wszystkim zaś obwinianie mitycznej Brukseli za trudne decyzje czy porażki.
– Po brexicie UE ma jeszcze jakąś inną przyszłość niż bierne trwanie? Po doświadczeniach Grecji i Włoch z euro?
– Proszę zobaczyć, że Brytyjczycy rzucili się do internetu, by zdobyć informacje o UE dopiero po negatywnym wyniku referendum. Teraz ze zdumieniem dowiadują się, jak wiele tracą, wychodząc. Dzisiaj z pewnością zagłosowaliby inaczej. I wspomina pan o euro… Niektórzy się skarżą, ale nie słyszałem, by robili to np. Słowacy lub Litwini. To bardziej skomplikowana sprawa.
– Jest pan od lat częścią brukselskiej elity. Pan także, jak większość kolegów, za brexit i wzrost tych nastrojów wini premiera Camerona? Czy jednak był też jakiś problem po stronie UE? Komisji?
– Zaniedbano informowania o tym, czym jest, jak działa i jak wiele zrobiła dla obywatelek i obywateli Europy Unia Europejska. Ale bezpośrednia odpowiedzialność spada jednak na premiera Camerona. Ryzykował oczywistym interesem własnej ojczyzny dla poprawy sytuacji wewnętrznej własnej partii.
– Unia po 2004 r. naprawdę była bez zarzutu?
– Unia pokonała bardzo poważne kryzysy i to jest po stronie ogromnych zasług. Był w niej jednak brak przywiązywania wagi do działań obywatelskich i indywidualnej oceny.
– Co w tych 15 latach zaskoczyło pana najbardziej?
– To, jak mało doceniamy fakt, że to właśnie dzięki Unii możemy pokojowo rozwijać się gospodarczo, kulturalnie, społecznie. Bez groźby konfliktów zbrojnych możemy dyskutować, nawet burzliwie, o takich czy innych rozwiązaniach. Nie doceniamy, że już kolejne pokolenie rodzi się, wychowuje i żyje w pokoju.