"Super Express": - Urodził się pan jeszcze pod zaborami, żył pan dwadzieścia lat w niepodległej Polsce - o którą pan walczył - i po 45 latach doczekał się pan ponownego odrodzenia niepodległości. Właśnie minęło 20 lat jej istnienia. Jak wypada porównanie II i III RP?
Zbigniew Ścibor-Rylski: - Dzisiejsza Polska jest bardziej jednolita - najbardziej jednolita w dziejach. Pochodzę z bogatej, ziemiańskiej rodziny. Przez prawie pół tysiąca lat zamieszkiwaliśmy okolice Kijowa - stolicy współczesnej Ukrainy. Przetrwaliśmy jako Polacy w swoich rodzinnych stronach nawet te 123 lata, gdy Polska nie istniała na mapach. Wygnała nas stamtąd bolszewicka rewolucja, która zniszczyła materialny dorobek moich rodziców i wszystkich pokoleń wstecz. Schronienie dała nam odrodzona II Rzeczpospolita. Ojciec powtarzał, że choć zostaliśmy wygnani ze swojej ziemi i ogołoceni, jesteśmy w ojczyźnie. Marszałek Piłsudski cieszył się poparciem większości społeczeństwa, ale były też bardzo wyraźne różnice między mieszkańcami trzech dotychczasowych zaborów; do tego dochodziły podziały na tle narodowościowym, głównie związane z dużą liczbą Ukraińców i Białorusinów. Jednak ponad te podziały wybijało się jedno uczucie: radość z niepodległości - i patriotyzm.
- Czy da się go porównać z dzisiejszym patriotyzmem?
- Cieszymy się wolnością, ale społeczeństwo zapomina o tym, że ta wolność jest uzyskana dzięki ciężkim ofiarom - że zanim nastała, zginęły miliony ludzi. Patriotyzm mojej młodości mogę nazwać gorącym - gdzie tylko mogliśmy, podkreślaliśmy, że żyjemy w wolnej, niepodległej Polsce. Rodzina, kościół, szkoła - tam kształtował się nasz patriotyzm. Uważam, że dla nas to uczucie miało większą wagę od tej, którą nadaje się mu teraz.
- Czy młodzi Polacy zdobyliby się dzisiaj na czyny pokolenia, które musiało przeciwstawić się niemieckiej i sowieckiej napaści?
- Trudno odpowiadać za kogoś. Podejrzewam jednak, że tak. Młodych, patriotycznych ludzi widzę na spotkaniach w szkołach i w jednostkach wojskowych. Znaczną różnicę czyni to, że dla nas ukochana odrodzona Polska cały czas była zagrożona czy to ze strony Niemiec, czy to Związku Sowieckiego. Czuliśmy, że walka o niepodległość się nie skończyła. Teraz czujność osłabła - jesteśmy w NATO, w Unii Europejskiej. To zabezpieczenie jest tak duże, że można się zastanawiać, po co w ogóle mamy się zbroić. W II RP organizowano społeczne zbiórki na broń, a później wzruszające uroczystości przekazywania jej armii. Gdy nadszedł wrzesień 1939 r., my, młodzi żołnierze, byliśmy dumni, że będziemy walczyć o wolność ojczyzny.
- A jej terytorium zaczęło się kurczyć...
- Walczyłem w ostatnim zgrupowaniu regularnego Wojska Polskiego stawiającego opór okupantom - w Samodzielnej Grupie Operacyjnej "Polesie" dowodzonej przez generała Franciszka Kleeberga. Najpierw pokonał wysunięte kolumny Armii Czerwonej, a później w czterodniowej bitwie pod Kockiem starł się z Wehrmachtem.
- W jednym z wywiadów przywoływał pan przejmujące sceny z tych zmagań: "w czasie natarcia były momenty, że jak pociski artylerii, moździerzy, granatników rwały, to obok koledzy z urwanymi głowami jeszcze kilka kroków biegli z nami"...
- Wzięliśmy do niewoli bardzo dużo żołnierzy przeciwnika. Jednak skończyła się amunicja. Mimo, że odparliśmy Niemców, generał wydał swój ostatni rozkaz.
"Żołnierze! Zebrałem was pod swoją komendę, by walczyć do końca. Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili - każąc zaprzestać dalszej bezcelowej walki, by nie przelewać krwi żołnierskiej nadaremnie. Dziękuję wam za wasze męstwo i waszą wierność, wiem, że staniecie, gdy będziecie potrzebni".
Miałem 22 lata. Wysłuchałem tego rozkazu, stojąc tuż obok generała. Starsi pułkownicy płakali, kilku chciało popełnić samobójstwo. Nigdy nie zapomnę słów gen. Kleeberga: "Pamiętajcie, składamy broń, ale nigdy nie składamy walki o naszą ojczyznę - wolna Polska będzie istniała".
- Polska przestała istnieć. Ale można powiedzieć, że całe pana pokolenie posłuchało słów generała. Ci, którzy byli w kraju, zeszli do podziemia. A ci, którzy znaleźli się za granicą - szli do swoich domów przez piachy Sahary, włoskie, francuskie, belgijskie i holenderskie miasta z naszywką "Poland" na battledressie.
- Wierzyliśmy, że walcząc w AK wywalczymy tę wolną Polskę. Idąc do Powstania w Warszawie, wiedzieliśmy, że będziemy walczyć nie o miasto, lecz o kraj. Wiele razy cudem ocalałem: raz przeze mnie i przez dwóch moich kolegów przeleciała cała kamienica - uchroniła nas jedna ściana. Przeżyłem chwilę wielkiej nadziei, gdy nad Warszawę nadleciała potężna armada alianckich samolotów, zrzucając zasobniki z pomocą. Niestety, większość spadła na pozycje niemieckie. Widziałem śmierć wspaniałych chłopców i pięknych dziewcząt tuż po ślubie. Śmierć ludności cywilnej. Pięć razy szedłem kanałami.
- I znowu przyszedł ostatni rozkaz...
- Tragedia - znów traciliśmy wolność. Z drugiej strony, patrząc na los cywilów czuliśmy, że to jest jedyne rozwiązanie, które przyniesie im ratunek. Miasto było umęczone - 63 dni nieustannych walk, bombardowania. Ruiny.
- W jakich okolicznościach dowiedział się pan o kapitulacji?
- Wyszliśmy z kanałów w Śródmieściu. Już ustały walki, było cicho. Porucznik o pseudonimie Mały usiadł na parapecie okna. I nagle na jezdnię pada pocisk z moździerza i odłamek trafia go w skroń. Przeszedł cały powstańczy szlak bojowy i przyszedł w to miejsce, aby zginąć. Ja miałem wtedy 27 lat.
- A później zniszczoną i zdradzoną przez sojuszników Polskę we władanie wzięli komuniści...
- Wielu moich kolegów wywieziono na Syberię, gdzie zginęli w obozach. Mam nadzieję, że nikt nigdy nie będzie już musiał umierać za Polskę.
Gen. Zbigniew Ścibor-Rylski
Prezes Zarządu Głównego Związku Powstańców Warszawskich, generał brygady Wojska Polskiego w stanie spoczynku