Marek Magierowski: Byliśmy dobrymi organizatorami, ale co to dla Polski zmieniło?

2011-12-15 3:00

Marek Magierowski ocenia, jaka była prezydencja Polski w Unii Europejskiej

"Super Express": - Czy nie uważa pan, że biorąc pod uwagę czas kryzysu, to była bardzo dobra prezydencja?

Marek Magierowski: - Po ustanowieniu traktatu lizbońskiego, gdzie kompetencje każdego kraju przewodzącego UE zostały ograniczone do minimum, bardzo trudno powiedzieć, co tak naprawdę znaczy dobra prezydencja. Naturalnie, pod względem organizacyjnym Polska wypadła przyzwoicie. Tylko, czy organizowanie szczytów unijnych, spotkań ministrów może być traktowane przez tak duże państwo jak Polska jako wyzwanie? Coś, w czym możemy się nie sprawdzić? Byliśmy więc dobrymi organizatorami, ale pytanie brzmi: - co to dla nas zmieniło?

- Rozumiem więc, że prezydencji nie traktował pan w kategoriach wyzwania dla rządu Donalda Tuska?

- W momencie kiedy prezydencja przestała być polityczna, a zaczęła pełnić jedynie funkcje administracyjne i organizacyjne, realnie spadło znaczenie całego tego przedsięwzięcia. Zresztą sam minister Dowgielewicz, jeszcze przed objęciem przez Polskę prezydencji, studził oczekiwania polityków rządowych i mówił, że w czasie jej trwania będziemy reprezentować przede wszystkim interesy całej Unii, a nie Polski. Narodowych interesów broni się w UE za pomocą zupełnie innych narzędzi.

- Czy m.in. z tego powodu obserwowaliśmy ostatnio u całej ekipy rządowej - która i tak od tego nigdy nie stroniła - zwiększenia nacisku na proeuropejski ton ich wypowiedzi?

- Naturalnie, chociaż poza tym Tusk zaczyna też powoli grać na siebie i kreować swoją pozycję w strukturach unijnych. Nie zmienia to faktu, że m.in. Donald Tusk i Radek Sikorski idealnie wyczuwają nastrój, jaki panuje na "europejskich salonach" i świetnie wpisują się w retorykę, jakiej Unia oczekuje. Z jednej więc strony niewątpliwie ociepla to nasz wizerunek wśród unijnych elit, ale jest to sytuacja dość przewrotna. Bo gdy polscy politycy dla poklasku po prostu odtwarzają to, co zasłyszeli na jakimś szczycie czy posiedzeniu komisji, to jest to dość tania promocja.

- Swoją drogą, dużo się mówi, że prezydencja służy również w dużej mierze także do wspomnianej już promocji własnego kraju wewnątrz Unii. Jak Polska sobie poradziła pod tym względem, prócz - jak pan to nazwał - wpisania się w unijną retorykę?

- Pytanie to powinniśmy kierować raczej do dziennikarzy z Włoch, Hiszpanii czy Anglii. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy oglądam czasem na BBC czy CNN reklamówki promujące państwa dużo mniejsze i dużo mniej ważne na arenie międzynarodowej, jak np. Czarnogóra, Azerbejdżan czy Chorwacja, to ich klipy biją nasze na głowę pod wszystkimi względami - jakości, wartości i pomysłowości. Oczywiście, to tylko mały wycinek problemu, ale dotykamy tutaj zresztą znacznie głębszego problemu: jakiejś dziwnej, genetycznej wręcz nieumiejętności wypromowania Polski jako atrakcyjnego miejsca i brandu.

- To może chociaż sztandarowe przedsięwzięcie naszej prezydencji, czyli projekt Partnerstwa Wschodniego, pana usatysfakcjonowało?

- To rzeczywiście mógłby być realny probierz "sukcesu" naszej prezydencji. Chcieliśmy wprowadzić na agendę Unii polsko-szwedzki projekt, który skądinąd jest jak najbardziej słuszny i szlachetny, i to nam się częściowo udało. Ale Partenerstwo Wschodnie w istocie już umarło. Europa nie ma nań pieniędzy, a Ukraina i Białoruś - dwa najważniejsze kraje objęte programem - odpłynęły już chyba bezpowrotnie w kierunku Rosji. Owszem, zadanie było być może zbyt ambitne, ale nie zmienia to faktu, że rząd niewiele tutaj wskórał.

Marek Magierowski

Komentator "Uważam Rze"