"Super Express": - Dla PiS kino nadal pozostaje najważniejszą ze sztuk. Znów wracają pomysły, by zatrudnić zagraniczne gwiazdy, by zagrały w filmie pozytywnie mówiącym o polskiej historii. Jest szansa, że to się uda?
Błażej Hrapkowicz: - Sam pomysł promowania Polski i takiego promowania naszej historii i takiej wizji dziejów, w której skupiamy się na pozytywnych aspektach roli Polski w różnych wydarzeniach historycznych, jest jak najbardziej do zrealizowania i nie ma w tym niczego złego. To jest oczywiście myślenie, które sprawiło, że amerykańską historię postrzegamy tak, jak postrzegamy.
- Co ma pan na myśli?
- Amerykanie zrobili wiele filmów, które moglibyśmy określić mianem patriotycznych czy narodowych. Wiele z nich to wspaniałe arcydzieła amerykańskiego kina. Sam fakt, że tak popularny jest pogląd jakoby to Amerykanie w pojedynkę wygrali II wojnę światową, jest wynikiem promowania takiego obrazu w wielkich filmach wojennych. Żeby wymienić choćby "Szeregowca Ryana" Stevena Spielberga - jeden z najważniejszych filmów wojennych w historii kina. Sama idea jest więc warta rozważenia i uważam, że absolutnie moglibyśmy to robić. Ale jak praktycznie zrealizować taką wizję, to już inna sprawa.
- Jakby to mogło wyglądać? Rząd chce Toma Cruise'a. Dzwonią do wielkiej wytwórni filmowej i mówią, że dadzą jej pieniądze, ale zatrudnijcie gwiazdy i zróbcie dobry film?
- To tak nie działa. Jeśli mówimy o wielkich, kosztownych filmach, to w polskim kontekście napotykamy ogromną barierę finansową. "Miasto 44" Jana Komasy - film zrealizowany na poziomie hollywoodzkim - kosztował prawie 30 mln zł. A to mały promil budżetów wielkich patriotycznych filmów amerykańskich. Trzeba wziąć na to poprawkę. To raz. Zatrudnianiaewielkich hollywoodzkich gwiazd też nie jest najlepszym pomysłem.
- Jak to? Taki Cruise czy Gibson, których fanem najwyraźniej jest min. Błaszczak, nie przyciągną milionów widzów na świecie?
- W Polsce zapewne przyciągnęłoby to widzów. Czy przyciągnęłoby widzów na Zachodzie? Cóż, przykłady krajów naszego regionu czy szerzej - byłego bloku wschodniego uczą, że niekoniecznie. Gruzini jakiś czas temu zrobili dużą, wystawną produkcję o losach tego kraju, w której główną rolę zagrał Andy Garcia. To jest realizacja dokładnie tej wizji, o której mówi polski rząd. Oczywiście film poniósł klapę. Nikt za granicą nie chciał go oglądać.
- Nawet jeśli nakręcimy film po angielsku, będą problemy?
- To jest zupełnie nierealna wizja. Aby zrobić taki film po angielsku, by był dobrze zrealizowany i dobrze wyglądał, naprawdę trzeba znaleźć dobrych i silnych koproducentów za granicą - zwłaszcza w USA - którzy byliby w stanie taki film wzmocnić produkcyjnie. Czy to by się udało? Nie wiem. Zresztą frapuje mnie jedno.
- Co takiego?
- Samo podejście, że musimy zaangażować znanego hollywoodzkiego aktora, żeby ktokolwiek się taką produkcją zainteresował, pachnie dla mnie jakimś dziwnym, nieuświadomionym kompleksem. Wydaje mi się bowiem, że pobrzmiewa w tym podejście, że nikt się Polską i naszymi losami nie zainteresuje, jeśli rotmistrza Pileckiego nie zagra wspomniany Tom Cruise. Dlatego nie tędy droga. Zwłaszcza że z wyżej wymienionych powodów - produkcyjnych i budżetowych - jest ona bardzo trudna.
- Mamy w Polsce problem z kręceniem dobrych filmów gatunkowych. Ale da się to zrobić własnymi siłami i wybić się z tym w świecie?
- Nie ma uniwersalnej recepty na film, który spotka się z gorącym przyjęciem za granicą. Jesteśmy w momencie, kiedy polskie kino cieszy się na świecie dużym zainteresowaniem. Polskie filmy kupowane są do innych krajów do dystrybucji kinowej. Nawet w USA. Dlatego mam wątpliwości, czy wielka koprodukcja z wielkimi gwiazdami to dobra droga. Nie wiem, czy nie lepiej zrobić polski film, który będzie dobrze zrealizowany, będzie miał wysokie walory produkcyjne, będzie jednocześnie dobrze opowiedziany. "Miasto 44" udowodniło, że naprawdę nie mamy się czego wstydzić.
Zobacz: Marek Król: Pies pirotechnika