- Rosnący deficyt budżetowy i brak działań naprawczych grozi nam utratą wiarygodności finansowej.
- Obniżki podatków z ostatnich lat uszczupliły budżet państwa o miliardy. Zyskała głównie klasa średnia i najbogatsi.
- Większość Polaków akceptuje wyższe podatki – ale tylko pod warunkiem sprawiedliwości i przejrzystości.
- Rząd już dziś ogranicza wydatki „po cichu” poprzez brak realnej waloryzacji świadczeń i stagnację płac w budżetówce.
Rosnący deficyt i groźba cięć: „To nie jest jeszcze dramat, ale trzeba działać”
„Super Express”: - Rząd przedstawił projekt budżetu na przyszły rok, w którym rosną wydatki, dochody dramatycznie się z nimi rozjeżdżają, a co za tym idzie, mamy ogromny deficyt budżetowy. Wielu pana kolegów ekonomistów załamuje ręce, opozycja oskarża rząd o nieudolność. Jest aż tak dramatycznie?
Prof. Michał Brzeziński: - Nie ma co nadmiernie pudrować rzeczywistości, bo faktycznie przy rosnących wydatkach budżetowych nie udaje się znacząco zwiększyć dochodów państwa, dług publiczny przyrasta bardzo szybko i mamy wysoki deficyt budżetowy. W relacji do PKB deficyt sektora finansów publicznych ma wynieść aż 6,5% w przyszłym roku. W przypadku braku działań naprawczych już 2028 przekroczylibyśmy krajowe progi ostrożnościowe dotyczące długu publicznego. Skutkowałoby to m.in. brakiem wzrostu wynagrodzeń w budżetówce i niską waloryzacją emerytur. Przed rządem stoi duże zadanie, by uporządkować sprawy budżetowe. Nawet jeśli dziś sytuacja budżetowa nie jest dramatyczna, bez działań rządu grozi nam pogłębianie deficytu i w dłużej perspektywie naprawdę duże pogorszenie się stanu finansów publicznych. W średniej zaś perspektywie wisi nad nami groźba obniżenia ratingu Polski. Widzimy bowiem, że agencje ratingowe dostrzegają problemy z rosnącym zadłużeniem i zmieniają perspektywę ratingu na negatywną.
– Co by to oznaczało?
Mówiąc najprościej, gdyby agencje obniżyły rating Polski, koszty obsługi długu znacząco by wzrosły. A i tak już dziś są one wysokie. Siłą rzeczy sprawiłoby to, że sytuacja budżetowa jeszcze bardziej by się pogorszyła. Groziłoby to brakiem wzrostu wynagrodzeń w sferze budżetowej, niskimi podwyżkami płacy minimalnej oraz ograniczeniem wydatków na transfery społeczne i usługi publiczne. Jesteśmy krajem ciągle jeszcze „młodym” w świecie globalnej gospodarki, patrzy się na nas uważniej niż na najbogatsze kraje, które zadłużają się na potęgę i, czy tego chcemy, czy nie, musimy dbać o stosunkowo zbilansowany budżet.
Polityczne tabu wokół podatków: Czy Polacy są gotowi płacić więcej?
– W jaki sposób? Bo na razie słyszę głównie najprostszą receptę: ciąć wydatki społeczne, bo podobno „socjalne eldorado” się skończyło. To jedyny sposób?
- Sławomir Dudek mówi – i ma rację – że Polska jest w paradoksalnej sytuacji. Z jednej strony mamy bowiem anglosaski system podatkowy z bardzo niskim udziałem podatków w PKB, ale wydatki mamy jak skandynawskie państwa dobrobytu. Jeżeli nie chcemy się dalej szybko zadłużać, wybór, który stoi przed rządzącymi jest więc taki: albo zwiększymy dochody poprzez wzrost podatków, albo będziemy ciąć wydatki w tym świadczenia socjalne.
– Oba rozwiązania wydają polityczną niemożliwością. A może nawet politycznym samobójstwem.
- Niekoniecznie. Oczywiście, jest dość powszechne przekonanie w polskiej klasie politycznej, że Polacy są w zdecydowanej większości przeciwko jakimkolwiek podwyżkom podatków. Tyle, że to polityczne fantazje. Z nowych badań wynika, że większość Polaków akceptuje wzrost podatków jeżeli jest on sprawiedliwy – bogaci płaciliby znacząco więcej niż biedni – oraz skierowany na finansowanie ważnych potrzeb społecznych jak obrona narodowa, zdrowie czy edukacja.
– Wyobrażam sobie jednak histerię, która by się rozpętała, gdyby ktoś z rządzących poważnie zaczął mówić o poniesieniu podatków, nawet gdyby to oznaczało podwyżki jedynie dla kilku procent najbogatszych Polaków.
- Oczywiście, takie działania polityczne wymagałyby jednak odpowiedniego zaprezentowania takich propozycji i takiego ich przedstawienia, które jasno tłumaczyłoby, że zmiany nie dotkną osób o niskich dochodach. Ale nie chodzi jedynie o zwiększenie progresywności podatku PIT, ale także o podatek bankowy, a także reformę podatku od nieruchomości, tak aby (z wyjątkiem osób biednych) był on płacony od wartości nieruchomości, a nie od jej powierzchni. Należałoby także pomyśleć o poszerzaniu bazy podatkowo-składkowej przez pełne oskładkowanie umów zlecenia.
– Tymczasem u nas od lat podatki się obniża dla wszystkich. Biedniejsi niewiele z tego korzystają, bo zarabiają za mało, by odczuć zysk, a bogatsi nie potrzebują takich prezentów, bo doskonale sobie radzą. Za to straty dla budżetu są ogromne. Taki był przecież efekt dużej obniżki podatków z czasów PiS.
- No właśnie, zmiany wprowadzone przez PiS w ramach „Polskiego Ładu” obniżyły PIT większości podatników. Przy czym bardzo wielu z nich – należących do relatywnie zamożnej klasy średniej – nie potrzebowało takiego prezentu od państwa. Spadek dochodów z PIT był jednak zauważalny. Gdyby nie te zmiany podatkowe wprowadzone przez rząd Mateusza Morawieckiego, mielibyśmy dziś w sektorze finansów publicznych dużo więcej pieniędzy, które mogłyby z powodzeniem uzupełniać braki budżetowe w służbie zdrowia czy systemie emerytalnym. Lekką ręką jednak z tych pieniędzy zrezygnowano. Zamiast sięgać do głębokich kieszeni majętnych Polaków, dosypywano do nich pieniędzy. Ze szkodą dla budżetu i państwa. To oznacza bowiem dużo mniej pieniędzy na usługi publiczne czy podwyżki pensji dla budżetówki.
Ciche oszczędności: Świadczenia tracą wartość, płace budżetówki stoją w miejscu
- No dobrze, ale czy jeśli rząd nie zdecyduje się na podwyższanie podatków i zwiększanie progresji podatkowej, to będzie zmuszony ciąć wydatki społeczne i ograniczać transfery pieniężne?
- W przeciwieństwie do podnoszenia podatków, taki krok wydaje się dziś nieakceptowalny politycznie. W przeszłości politycy intuicyjnie szukali równowagi budżetowej w ograniczaniu polityki społecznej. Po latach rządów PiS i wprowadzeniu przez tę ekipę takich programów jak 500 plus, transfery stały się na tyle integralną częścią systemu, że nikt nie wyobraża sobie wycofania się z tych pomysłów. Politycznie byłoby to wręcz samobójcze. Ale wcale nie trzeba ciąć wydatków czy likwidować programów społecznych, by realnie je ograniczać.
- Co ma pan ma myśli?
- Widać już wyraźnie, że rząd, szukając oszczędności, zdecydował się jedynie na symboliczne podwyżki dla pracowników strefy budżetowej o wskaźnik planowanej inflacji. Podobnie z płacą minimalną. Nie ma też mowy o waloryzacji świadczeń takich jak 800 plus. A przecież transfery pieniężne realnie tracą na wartości wobec ciągle rosnących kosztów życia. Prawdopodobnie koszty życia dla osób zarabiających płacę minimalną rosną szybciej niż ogólny wskaźnik inflacji. W związku z tym osoby te w 2026 r. zapewne zbiednieją. Stagnacja w tym obszarze to wygodne polityczne rozwiązanie w obecnej sytuacji: co prawda nie generuje gigantycznych oszczędności dla budżetu, ale też nie generuje gniewu społecznego na niepopularną decyzję. Niemniej, nie zmieniając znacząco nic w pensjach dla budżetówki i nie waloryzując świadczeń pieniężnych, rząd zdejmuje przynajmniej w tym obszarze presję na budżet.
- Czyli Polacy mogą spać spokojnie: nikt im świadczeń społecznych nie odbierze?
- Tak, o ile nie dojdzie do makroekonomicznych szoków drastycznych działań nie należy się spodziewać i świadczenia zostaną utrzymane na obecnym poziomie. To, co może martwić Polaków to właśnie brak jakiejkolwiek waloryzacji świadczeń i konkretnych podwyżek dla budżetówki, co sprawia, że realna wartość transferów i pensji po prostu realnie nie rośnie. Oznacza to wzrost dystansu pomiędzy dochodami w budżetówce, a tymi w sektorze prywatnym.
- W całej tej sytuacji jest jednak chyba jedna dobra wiadomość: rząd będzie musiał odłożyć na półkę pomysł zwiększenia kwoty wolnej od podatku. Znów – prezentu dla najbogatszych, który dla budżetu oznaczałby wielomiliardowe straty.
- Rzeczywiście, z wielu złych informacji ta jest całkiem dobra, ponieważ z punktu widzenia finansów publicznych wprowadzenie tak hojnej jak to planował rząd podwyżki kwoty wolnej od podatku byłoby naprawdę kosztowne i znacząco uszczupliłoby środki dostępne na finansowanie usług publicznych i państwa w ogóle. To, oczywiście, problem polityczny dla rządu, który to rozwiązanie obiecał wprowadzić i na pewno będzie mu ono wypominane w kampanii wyborczej w 2027 r. przez politycznych oponentów. Niemniej dla finansów publicznych odejście od tego rozwiązania to bardzo dobra wiadomość.
Rozmawiał Tomasz Walczak