"Super Express": - Był pan lekarzem, potem celebrytą, radnym, posłem, a od kilku dni ministrem w Kancelarii Premiera. Czuje się pan w czepku urodzony?
Bartosz Arłukowicz: - Nie myślałbym w tych kategoriach. Jestem człowiekiem niezwykle aktywnym i od wielu lat działam w sferze publicznej. Do miejsca, w którym dziś jestem, doprowadziła mnie ciężka praca na rzecz innych.
- Mówił pan, że reality show "Agent", który pan wygrał, był przepustką do wielkiego świata.
- Był to pewien etap mojego życia, po którym nastąpiło zaangażowanie polityczne. Najpierw samorząd, potem parlament i teraz praca w rządzie.
Przeczytaj koniecznie: Tajna narada Kwaśniewskiego i Kalisza po ZDRADZIE Arłukowicza: Olo ratuj! Co mam robić? ZDJĘCIA
- Zaangażowanie w politykę było pomysłem na zdyskontowanie swojego sukcesu w telewizji?
- Moje życie w pewnym sensie zatoczyło koło. Do polityki trafiłem przez swoją działalność społeczną. Jeszcze będąc lekarzem w Szczecinie, podejmowałem się bardzo wielu zadań z nią związanych. Teraz, gdy trafiłem do rządu, chcę się skupić na tym, czym zajmowałem się przed wejściem w świat polityki.
- Nie jest pan jedynym uczestnikiem reality show, który trafił do Sejmu. Sebastiana Florka już w nim nie ma, ale jest Janusz Dzięcioł. Jest jednak szeregowym posłem PO. Co ma pan, czego nie mają oni?
- Od zawsze miałem zacięcie społecznikowskie i chciałem coś zmienić w rzeczywistości. Nigdy nie brakowało mi konsekwencji. Chyba zaprowadziła mnie do miejsca, w którym dziś jestem.
- Jak dużo z reality show ma polska polityka?
- Nasza polityka nie jest inna niż ta w innych państwach. Stabloidyzowana i medialna. Zawsze było wokół niej wiele emocji i to zjawisko się nasila...
- Panu nie przeszkadza, że media śledzą każdy krok?
- Traktuję to jako coś normalnego. Trzeba się liczyć z tym, że kiedy wkracza się do polityki na najwyższym szczeblu, jest się pod stałą obserwacją.
- Wraz ze wzrostem popularności pojawiają się złośliwe komentarze. Po transferze do PO pojawiło się mnóstwo krytycznych uwag na pana temat.
- Krytykę zawsze przyjmuję z pokorą, ale patrzę też z optymizmem w przyszłość. Myślę, że trzeba oceniać działania danej osoby i ich efekty. Dlatego też zabieram się do pracy.
- Z opinii pana dawnych i obecnych znajomych przebija z jednej strony to, że jest pan cynikiem i karierowiczem, a z drugiej, że bliżej panu do dr. Judyma. Ma pan coś z obu?
- Myślę, że dobre wykonywanie swojej pracy i traktowanie jej jako pasji pozwala się zdystansować i skupić na zadaniach, które przede mną stoją. Pokonując kolejne etapy życia, staram się być rzetelny w tym, co robię i tyle.
Patrz też: Tak PO kupowała Bartosza Arłukowicza
- Czuje się pan karierowiczem?
- Czuję wyzwania, które mnie czekają.
- W 2004 roku wstąpił pan do SdPl - partii Marka Borowskiego. Padały oskarżenia, że przyczynił się pan do jej rozbicia. Czuje się pan winny?
- Problem SdPl był wielowymiarowy. Opuściłem ją, ponieważ byłem zwolennikiem absolutnie szerokiej formacji lewicowej. W ogóle siłę czuję w ogromnym zespole ludzi, a w SdPl trwał proces izolowania się. Jednak to wszystko to już przeszłość.
- Marek Borowski niespecjalnie chce o panu rozmawiać. Widocznie zaszedł mu pan za skórę.
- Współpracujemy ze sobą.
- Przepracowaliście dawne urazy?
- Cenię kompetencję Marka Borowskiego. Rozmawialiśmy w ostatnich miesiącach o ważnych sprawach. Jestem przekonany, że będzie tak dalej.
- Środowisko SLD nie okazało się taką szeroką formacją? Dobrze się pan czuł w tym środowisku?
- Nigdy nie podjąłem decyzji, żeby się zapisać do partii. Bardzo szanuję i cenię wielu ludzi związanych z SLD, ale także funkcjonujących poza nim. Zawsze jednak wolałem działanie, niż bycie elementem aparatu partii.
- Marszałek Wenderlich twierdzi, że jest pan politycznym dzieckiem Grzegorza Napieralskiego. Zawdzięcza pan mu coś?
- Grzegorza znam od wielu lat. Podobnie jak ja działalność polityczną zaczął w 2002 roku w Radzie Miasta. Szliśmy obok siebie przez tych kilka lat.
- I wasze drogi się rozeszły.
- Parafrazując słowa marszałka Wenderlicha - może już wyrosłem z wieku dziecięcego?
- Nie był zły na pana za bunt i odejście do konkurencji?
- Rozmawialiśmy przed ogłoszeniem mojej decyzji, ale proszę wybaczyć, że nie zdradzę, co sobie powiedzieliśmy. Nie mam w zwyczaju powtarzania publicznie prywatnych rozmów.
- Podobno przyszedł pan do szefa SLD z prośbą, żeby umieścił pana w komisji hazardowej. Miało to pomóc zdobyć popularność w wyborach na prezydenta Szczecina.
- Zasiadłem w komisji hazardowej wspólną decyzją kolegów z klubu SLD, w tym także Grzegorza Napieralskiego. Wielkim orędownikiem tej decyzji była także Katarzyna Piekarska.
- Potem ze startu w wyborach na prezydenta pan zrezygnował. W SLD uznano to za nielojalność.
- Już na wiele miesięcy przed wyborami samorządowymi uprzedziłem kolegów, że nie zamierzam w nich startować. Myślę, że dla większości nie było to żadnym zaskoczeniem.
- Czemu pan zrezygnował?
- Rozpocząłem drogę parlamentarną i zamierzam ją kontynuować.
- W parlamencie bardziej się panu podoba niż w samorządzie?
- W samorządzie pracowałem sześć lat. Szefowałem Komisji Zdrowia i Pomocy Społecznej. Mieszkańcy regionu zdecydowali, że mam ich reprezentować w Sejmie i kontynuuję to zobowiązanie.
- Życie pokazało, że pobyt w Sejmie był po prostu bardziej opłacalny. Możliwości kariery są większe...
- To inna sfera odpowiedzialności.
- Pnie się pan jednak po szczeblach dość szybko. Jakie stanowisko jeszcze się panu marzy?
- Dziś stoi przede mną zadanie walki z wykluczeniem społecznym i chcę się na tym skupić.
- Czym tak naprawdę będzie się pan zajmował? Odnoszę wrażenie, że minister ds. osób wykluczonych to odpowiednik Ministerstwa Głupich Kroków Monty Pythona...
- Chodzi o stworzenie platformy koordynującej działania różnych środowisk działających na rzecz ludzi wykluczonych - organizacji pozarządowych, samorządów i także rządu.
- Do wyborów zostało jedynie kilka miesięcy. Co może się niby udać w tak krótkim czasie?
- To projekt długoterminowy, a nie tylko na kilka miesięcy.
- Chciałby pan pozostać na tym stanowisku po wyborach?
- Na takie decyzje przyjdzie jeszcze czas. Ważne, żeby projekt się udał.
- Chcąc nie chcąc, wchodzi pan w kompetencje Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. To bastion Jolanty Fedak i jej ekipy. A jak wiemy, pani minister nie lubi, kiedy ktoś się miesza w jej pracę.
- Z minister Fedak zamierzam współpracować, a nie konkurować. Znamy się zresztą i jestem przekonany, że będzie się nam dobrze współpracowało.
- Nie boi się pan, że pana działania będą torpedowane? W końcu będzie pan trochę spijał śmietankę z ich działalności.
- Trzeba kumulować siły i energię, a nie konkurować. W działaniu zespołowym siła.
- "PO to partia bezideowa, bezwzględna, korporacyjna". To pana słowa. Skąd ta zmiana zdania?
- Odbyłem dużo poważnych rozmów z premierem Tuskiem. Rozpoczynaliśmy od różnic, które nas dzielą, i tych wcześniejszych emocji. Wydaje się, że niewielu jest u nas liderów politycznych potrafiących rozmawiać z ludźmi, którzy wcześniej byli wobec nich krytyczni. Mało tego, potrafią zaprosić tych ludzi do współpracy. Bardzo to cenię.
- Premier Tusk chce zapomnieć panu te cierpkie słowa, ale mówi wprost, że potrzebuje pana do realizacji swojego planu politycznego. Ma pan stworzyć lewe skrzydło w PO, które przyciągnie lewicowy elektorat.
- Wprawdzie częściej gram na gitarze niż w piłkę, ale na boisku świetnie się czuję w roli lewoskrzydłowego.
- Jest pan pierwszym z wielu transferów do PO? Pociągnie pan za sobą innych kolegów z SLD, którzy też chcą zmienić barwy polityczne?
- Ludzi szukających kompromisu, z energią, żeby coś zrobić, jest wielu. Każdego z nich zapraszam do współpracy.
- Prowadzi pan już z nim rozmowy?
- Rozmawiam z przedstawicielami róż-nych środowisk, w tym politycznych, którzy chcieliby skupić się na działaniu, a nie tylko na partyjnej bijatyce.
- Na liście mogących wejść pod skrzydła Platformy są Ryszard Kalisz, Wojciech Olejniczak czy Włodzimierz Cimoszewicz?
- Bardzo ich wszystkich cenię, a prywatnie lubię. Współpracowałem z nimi i z każdym z nich mam nadzieję współpracować w przyszłości.
- W ramach ekipy rządowej?
- Uważam, że z wiedzy i doświadczenia Włodzimierza Cimoszewicza, Ryszarda Kalisza i Wojciecha Olejniczaka należy korzystać. To propaństwowcy.
- Zarówno Ryszard Kalisz, jak i Wojciech Olejniczak praktycznie nie istnieją w przestrzeni publicznej. To wina Grzegorza Napieralskiego?
- Bardzo żałuję, że Wojciecha Olejniczaka nie ma już dziś na Wiejskiej. Byłem także zdziwiony, że Ryszarda Kalisza usunięto ze ścisłego kierownictwa SLD. To wartościowi, nowocześni politycy. Trzeba cenić te partie polityczne, które dostrzegają polityków chętnych do pracy. Stawiają na otwieranie przestrzeni do działania i zachęcanie nowych ludzi, żeby brali się do różnych zadań. Ja taką ofertę otrzymałem ze strony Platformy.
- W SLD nie dostrzegają?
- Wielu ludzi lewicy w Polsce realizuje dziś swoją aktywność poza aparatem partii. Projekty polityczne należy rozszerzać, a nie zawężać.
- A gdyby partią, jak pan mówi, "dostrzegającą polityków chętnych do pracy" okazał się PiS? Doceniłby pan i przyjął jego ofertę?
- Wykluczam możliwość jakiejkolwiek koalicji z Jarosławem Kaczyńskim. Uważam, że projektowanie rządu z udziałem prezesa PiS jest uwstecznieniem projektu budowy nowoczesnego państwa. To także była ważna przyczyna mojej decyzji.
Bartosz Arłukowicz
Sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów