Bartłomiej Radziejewski: Czy faktycznie rządzimy Europą?

2011-10-03 20:30

Tak zmasowanej propagandy, jaka towarzyszyła początkowi polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej, nie doświadczyliśmy od dawna, mimo że ostatnie cztery lata były pod tym względem wyjątkowo tłuste. Na półmetku prezydencji nic już niemal z tej propagandy nie zostało.

Rozbiła się bowiem o coraz brutalniejszą w ostatnim czasie europejską rzeczywistość. Co ważniejsze jednak, starcie z realiami naszych zbyt nakręconych chyba "dyskursem pochlebców" przywódców zadało dotkliwe ciosy głównym mitom na temat polskiej polityki europejskiej.

Mit 1: wpływ na Europę

Pierwszy z nich mówił, że oto od pierwszego lipca "rządzimy Europą". To element szerszego mniemania, że w ramach obecnej polityki maksymalizujemy swój wpływ na bieg spraw na Starym Kontynencie. Ludzie zorientowani w materii od początku pukali się w czoło, mówiąc o radykalnym okrojeniu kompetencji prezydencji na rzecz ustanowionych przez traktat lizboński urzędów unijnego "prezydenta" i "ministra spraw zagranicznych", redukujących tę pierwszą do funkcji asystencko-sekretarskich, czyli do organizacji rozmaitych unijnych spotkań. Wcześniej zresztą słowo "prezydencja" też było nadużyciem, nadając nadmierny prestiż kryjącej się za przewodniczeniem Radzie zabawie w pozory demokracji.

Po głośnym niewpuszczeniu ministra Jacka Rostowskiego na jedno ze spotkań eurogrupy, przebiło się wreszcie do polskiej debaty nie tylko to, że nie my, ale państwa "starej Europy" z Niemcami i Francją na czele rządzą Unią, ale też że nie mamy na to, co dzieje się we Wspólnocie, żadnego wpływu. To jednak tylko jeden z wielu przykładów potwierdzających słowa jednego z ojców UE Jacquesa Delorsa, że polska prezydencja jest zwyczajnie ignorowana.

Kontrastuje to jaskrawo choćby z dynamiczną i ambitną prezydencją znacznie mniejszych Węgier. Duży kraj o olbrzymich możliwościach, jakim jest Polska, mógłby - pomimo wspomnianej skromności środków - wykorzystać przewodniczenie Radzie do pewnego wzmocnienia budowy swojej podmiotowości, czyli zdolności do świadomej realizacji celów w polityce zagranicznej.

Mit 2: wiara w europejską solidarność

Rząd Tuska wybrał jednak strategię przymilania się unijnemu "twardemu jądru" kosztem interesów narodowych. Pod hasłem "solidarności europejskiej" przystępujemy do układów, jak pakt EuroPlus, budujących niemiecko-francuski dyrektoriat. Owa solidarność jest kolejnym mitem polskiej polityki europejskiej.

Ile warte jest dziś to słowo, pokazuje przykład Grecji. Znalazłszy się na skraju bankructwa i w sytuacji nieformalnego stanu wyjątkowego, kraj ten dostał od unijnych elit, z kanclerz Angelą Markel na czele, propozycję szczególną: podmiotowość w zamian za pomoc finansową. Zewnętrznie kontrolowana sprzedaż narodowego majątku czy ściąganie greckich podatków przez Brukselę - konkrety tej oferty - to znamiona nowego zjawiska wewnątrzunijnej kolonizacji, kryjącego się za pięknymi słowami o trosce o słabszych.

Każdy odpowiedzialny polityk powinien wyciągnąć z tego kazusu stosowne wnioski, z przysłowiowym "umiesz liczyć - licz na siebie" na czele. Zwłaszcza gdy kieruje krajem takim jak Polska, będącym dziś w finansowej sytuacji łudząco podobnej do greckiej w przeddzień załamania.

Mit 3: płynąć z głównym nurtem

Trudno się tego spodziewać po ekipie, która podporządkowanie narodowego interesu "interesowi europejskiemu" (czyli głównie niemiecko-francuskiemu) wpisała do exposé szefa dyplomacji, powtórzyła w najnowszym programie wyborczym i konsekwentnie realizowała przez cztery lata. Szczytowym osiągnięciem tej rewolucyjnej doktryny (nie znam innego kraju, który tak definiowałby swoje cele) jest rządowa propozycja zmian w konstytucji, mająca ułatwić zrzekanie się kompetencji naszego państwa na rzecz instytucji unijnych.

U podstaw tej strategii leży teza ministra Radosława Sikorskiego o konieczności płynięcia Polski z głównym nurtem polityki europejskiej. W przeciwieństwie do "neojagiellońskich mrzonek" i "pobrzękiwania szabelką" miało dać nam to uznanie i przychylność unijnych salonów. W praktyce, choć nie bez związku z teorią, okazało się, że owa strategia polega na popieraniu decyzji niemiecko-francuskich i przedstawianiu tego jako sukcesów polskich. Fakt bycia notariuszem ustaleń europejskiego duumwiratu, czasami z udziałem Rosji, dominujące nad Wisłą elity przedstawiały jako dowód na istnienie osi Paryż-Berlin-Warszawa-Moskwa.

Mit głównego nurtu kontrastuje z podstawowym wyzwaniem polskiej polityki zagranicznej: budową podmiotowości. Mieszkamy zbyt licznie w zbyt dużym kraju, aby móc pogodzić bycie klientem mocarstw z naszym dobrem wspólnym. Podmiotowość państwowa jest nam niezbędna dlatego, że nie będziemy mieli indywidualnej wolności bez wolnej Rzeczypospolitej - jedynej wyobrażalnej jej gwarancji.

Ma to także bardzo konkretny wymiar, widoczny choćby na przykładzie unijnej polityki klimatycznej, zaaprobowanej przez nas w imię mitu głównego nurtu. Doprowadziła ona do wzrostu cen prądu w roku 2008-2009 od 25 do 30 procent. A po wejściu w życie nowego pakietu energetycznego spowoduje w ciągu kilku lat podwyżki o kolejne 60 procent, uderzając najbardziej w polskich przemysłowców i w zwykłych zjadaczy chleba, zwłaszcza w emerytów.

Zadajmy sobie więc pytanie: czy stać nas na brak podmiotowości?

Bartłomiej Radziejewski

Redaktor naczelny kwartalnika "Rzeczy Wspólne", politolog

Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"

Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu.