"Super Express": - Można było uniknąć chaosu przy tej ustawie?
Andrzej Stankiewicz: - Tak. Podczas prac nad ustawą ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz i jej współpracownicy nie chcieli słuchać opinii ekspertów kwestionujących jej zapisy. Były tam głosy zdrowego rozsądku, ale minister uznała, że niebiosa ją oświeciły i jej pomysł jest najlepszy. Ustawę uchwalono w połowie roku. Było dużo czasu, by przygotować pacjentów, lekarzy, aptekarzy na wejście w życie tych zapisów.
- Dlaczego tak się nie stało?
- Latem 2011 roku minister była zajęta swoją kampanią. Wiedziała już, że po wyborach nie wróci do rządu i będzie marszałkiem Sejmu. Nie miała więc ochoty na wprowadzanie ustawy w życie. Poza jej przyjęciem trzeba było przygotować listę refundacyjną, negocjować z koncernami i rozmawiać z lekarzami.
- I wtedy znalazł się kozioł ofiarny w osobie Arłukowicza?
- Niezupełnie. Premier chciał wepchnąć to ministerstwo PSL, ale nie chcieli brać bomby z opóźnionym zapłonem. Spadło więc na Arłukowicza. Długo się opierał, bo wiedział, że ta ustawa to podstawowy problem, z którym się musi zmierzyć. I tak nieźle sobie radzi. Chaos byłby jeszcze większy, gdyby nie wprowadził nowych leków na listę.
- Jak premier poradzi sobie z protestem lekarzy?
- Poczeka na to, ilu lekarzy posłucha wezwania Porozumienia Zielonogórskiego i wypisze recepty z pieczątką "do decyzji NFZ". Jeśli zrobi to większość lekarzy, to premier ustąpi, a jak mniejszość - to protest z czasem wygaśnie.
Andrzej Stankiewicz
Publicysta "Newsweeka"