Andrzej Gwiazda: Strajki przywracają równowagę

2013-03-27 3:00

O strajku generalnym na Śląsku, Platformie Oburzonych i problemach społecznych III RP

specjalnie dla "Super Expressu" mówi legenda Solidarności, Andrzej Gwiazda

"Super Express": - Od 16 marca mamy w Polsce Platformę Oburzonych - ruch, który kontestuje rzeczywistość i postuluje zmiany. Jak pan, człowiek, który był oburzony, zanim stało się to modne, odnosi się do tej inicjatywy?

Andrzej Gwiazda: - Dziwię się, że trzeba było czekać na Oburzonych prawie 24 lata. Byli potrzebni dużo wcześniej i dziś nie byłoby przeciw czemu się oburzać. Oczywiście lepiej późno niż wcale.

- Ta inicjatywa, w takiej formie, ma jakiś potencjał? Może coś w Polsce zmienić?

- Nie rozpatruję tego w kategoriach szans powodzenia. Jeżeli ludzie w Polsce są niezadowoleni z jakiegoś powodu, to powinni dawać temu wyraz. Jaki będzie skutek ich oburzenia, zależeć będzie od tego, w jaki sposób dadzą mu wyraz.

- Na razie mieliśmy strajk na Śląsku. To skuteczna walka?

- A jak można inaczej? Bez strajków dialog z władzą nie będzie możliwy.

- Rozmawiać można zawsze.

- Ale nie będą to rozmowy równych partnerów. Przecież pracownicy zrzeszeni w związkach zawodowych stoją na straconej pozycji. Nie mają w rękach żadnych instrumentów politycznych, a przeciwko nim są i rządzący, i większość mediów. Trzeba więc przywracać równowagę strajkami.

- Ale czy ten wczorajszy był słyszalny? Zapowiadano go jako generalny, czyli taki, który zmusza władzę do rozmów. Było raczej grzecznie i niezbyt uciążliwie.

- My taki strajk w swoim czasie nazywaliśmy ostrzegawczym. Wystarczyło strajkować przez dwie godziny, żeby strona rządowa zrozumiała, że Solidarność jest siłą, z którą trzeba się liczyć. Wprowadzenie kolejnych form protestu, jak ogólnopolski strajk rotacyjny, zmusiło do dialogu.

- Uda się zmobilizować resztę społeczeństwa?

- Przede wszystkim wszyscy musimy zrozumieć, że bez strajku nie da się wprowadzić równowagi między pracownikami i pracodawcami. Na razie jedynie ci drudzy mogą zrobić krzywdę pracownikom. Pracownicy z kolei mogą zaszkodzić pracodawcom jedynie w formie strajku. Dopiero wymierne straty finansowe zmuszą ich do ustępstw.

- Tyle że wyciągając ludzi na ulicę, Oburzeni narażają się na zarzut populizmu. Wiele się ostatnio pisze o tym, że mają budować sprzeciw na wszelkich możliwych krzywdach społecznych, jak dawniej robiła to Samoobrona. Pan też to dostrzega?

- Cóż, jeżeli patrzy się na postulaty Oburzonych z perspektywy tych, przeciwko którym są one kierowane, to nie można się dziwić, że uciekają się oni do takich oskarżeń. Jednak kiedy jest się przeciętnym człowiekiem, w którego imieniu wypowiada się Platforma Oburzonych, to nie ma w tym żadnego populizmu. To po prostu problemy, które ich dotykają - jak deregulacja rynku pracy, odbieranie kolejnych praw pracowniczych i spychanie pracowników w biedę. Ja nie widzę w tym żadnej demagogii.

- Nie ma pan wrażenia, że argumenty o demagogii to powtórka z lat 90.? Wtedy ignorowano niezadowolenie ofiar transformacji ustrojowej, jak ognia bano się wszelkich haseł prospołecznych. Potem dziwiono się, że na tym niezadowoleniu wypłynęła Samoobrona czy PiS - partie, które potrafiły zauważyć problem.

- Jeżeli wtedy, w latach 90., pozwoliliśmy na to, żeby zignorować problemy pracowników, to teraz mamy do odpracowania wszystko to, o co przez 200 lat walczyły związki zawodowe. Na zaległości z początków III RP nałożyły się jeszcze współczesne zakusy, aby wykorzystać kryzys finansowy do kolejnego uelastyczniania rynku pracy, co sprawia, że pracownik coraz mniej znaczy. Dla przypomnienia - pierwszym aktem prawnym odrodzonego w 1918 roku państwa polskiego zaraz po dekrecie o niepodległości było wprowadzenie 8-godzinnego czasu pracy. To budowało więź obywatela z państwem, bo to państwo upominało się o jego interesy. Dziś najwyraźniej takiej więzi rząd nie chce budować, bo staje wyraźnie po stronie tych, którzy chcieliby z pracownika stworzyć kogoś na wzór niewolnika.

- Aby to zmienić, potrzeba jednak reprezentacji politycznej. Myśli pan, że oburzeni ją znajdą?

- Cała nadzieja w tym, że po prawie ćwierć wieku związki zawodowe znów staną się silnym uczestnikiem dialogu społecznego i zaczną działać na rzecz zwykłych ludzi. Niestety, warunki są trudne. Jeśli organizacja o nazwie Solidarność przez całe lata 90. przekonywała, że bezrobocie jest koniecznością, to trudno się dziwić, że nie mają łatwego zadania. Wierzę, że w końcu Solidarność stanie na wysokości zadania.

- Niektórzy już zauważają, że staje się ona bardziej wiarygodna w reprezentowaniu interesu obywateli niż opozycja parlamentarna. Solidarność może zagrozić PiS, który kreuje się na rzecznika wszystkich niezadowolonych?

- Jeżeli hasło ukradzione przez Ziobrę, czyli postulat Polski solidarnej, a nie liberalnej, nadal coś dla niektórych polityków znaczy i jeśli jakaś partia chce po raz pierwszy od ponad 20 lat zająć się w końcu także biednymi, to wspólny kierunek działania Solidarności i PiS jest oczywisty. Nie widzę tu pola do konfliktu. Jest za to wiele wspólnego do zrobienia. A czy ktoś z tej pary wybierze służbę ludziom, czy walkę o stołki, trudno powiedzieć.

Andrzej Gwiazda

Działacz pierwszej Solidarności