"Super Express": - W dniu publikacji tekstu o trotylu prokurator Szeląg mówił, że urządzenia badające próbki nie wykryły trotylu. Wczoraj prokurator Artymiak mówił, że wykazały obecność TNT. O co chodzi?
Andrzej Dera: - To jakiś totalny chaos. Wczoraj też najpierw odczytano stanowisko prokuratury, że nie było materiałów wybuchowych. Po chwili ten sam prokurator ze spokojem mówi, że niektóre urządzenia wykryły ślady trotylu. I za moment, że nie musi to oznaczać "z pewnością" materiałów wybuchowych. Na koniec rzuca ze spokojem, że na wyniki badań poczekamy jeszcze pół roku. Niestety, po tym każdy może głosić dowolne tezy.
- Jak pan odbiera tę różnicę w opiniach prokuratorów na ten sam temat?
- Wygląda to tak, jakby komuś zależało na zamieszaniu, by wciąż o tym gadać. I czyni to podejrzaną sprawę odwołania ze stanowiska redaktora Wróblewskiego. Przecież prokurator Seremet udał się do premiera Tuska poinformować go o wskazaniach urządzeń. Czy informowałby go o tym, że niczego nie wykazały? Później tekst red. Gmyza i szybka konferencja prokuratury, że nie wykazano trotylu. Później szybka reakcja właściciela i zmiany personalne. I po kilku tygodniach prokuratura potwierdza, że urządzenia wskazały TNT. To musi budzić podejrzenia. Gdyby prokuratura powiedziała na tej pierwszej konferencji to, co dziś, to nie byłoby przecież powodu do zwolnienia redaktorów Wróblewskiego i Gmyza. Do tego reakcja producenta urządzeń...
- Stwierdził, że skoro wykazały trotyl, to prokuratura nie ma racji, mówiąc, że urządzenia mogły wykazać coś innego, ale zbliżonego.
- I to było logiczne. I ta dowolność opinii prokuratury, w której sama sobie zaprzecza, co wywołuje przecież konsekwencje, jest czymś groźnym. Boję się takiej prokuratury.
Andrzej Dera
Poseł PiS, były wiceszef Kancelarii Prezydenta RP
None