"Super Express": - Pani prezydent Gronkiewicz-Waltz ocalała, choć podkreślał pan, że za nierealne obietnice, które złożyła, należy jej się odwołanie...
Andrzej Celiński: - Tak, zachowałem mapę autoryzowaną zdjęciem i wypowiedzią wtedy jeszcze kandydatki na prezydent Warszawy, na której zaznaczono inwestycje, które zamierza wykonać, jeśli zostanie wybrana. Zachowałem ją specjalnie, bo już wtedy, w 2006 roku, te obietnice wydawały mi się kpiną z wyborców. Ten plan nie mógł być zrealizowany przez 30 lat, a co dopiero przez 8, jak zapowiadała pani Gronkiewicz-Waltz. Żeby było jasne - uważam, że jest niezłym prezydentem, zwłaszcza w dziedzinie finansowej, i Warszawa na jej wiedzy korzysta. Ale na takie obietnice bez pokrycia nie ma mojej zgody.
Patrz: Guział przegrał, ale się nie poddaje. Zostanie prezydentem?
- W ferworze kampanii referendalnej padły z ust pani prezydent i jej współpracowników kolejne obietnice - nie będzie zwolnień nauczycieli, będą za to podwyżki pensji dla personelu pomocniczego w szkołach itd. Pani prezydent nie nauczyła się, że z nimi lepiej ostrożnie?
- To obietnice, które można zrealizować, bo z punktu widzenia budżetu miasta są one groszowe. To jest jednak dokładnie ta sama metoda, czyli że z wyborców robi się idiotów. Korzysta się bowiem z narzędzi władzy i pieniędzy kampanijnych i robi ludziom wodę z mózgu, uzasadniając te czyny tym, że jest się bardzo dobrym politykiem z bardzo dobrymi intencjami. Co najgorsze, ma się w tej dziedzinie pewne sukcesy, bo ludzie chcą być oszukiwani.
- A politycy może tak mają, że będąc pod ścianą, jak pani prezydent, zaczynają sypać obietnicami, bo inaczej nie umieją? To jest zapisane w ich DNA.
- Niestety, to taktyka zdecydowanej większości polskich partii politycznych, zwłaszcza tych, które mają cokolwiek wspólnego z władzą. Pani prezydent nie jest przypadkiem wyjątkowym, choć dla mnie szczególnie irytującym, bo publikując swoje zapowiedzi w 2006 roku, doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma szans wprowadzić ich w życie. Wygląda to trochę tak, jakby wzięła do ręki flamaster i zaczęła rysować po mapie. To choroba polskiej polityki, która nie jest celowa. Jedynym celem jest to, żeby objąć stanowisko. Trochę jak w PRL. Zmiany w łonie PZPR były, ale nie wynikały z dyskusji programowej, ale z przekomarzania się, która ekipa zrobi lepiej to, co robiła już poprzednia.