„Super Express”: – Kiedy urodził się pan w latach 30. XX w., ludzie ledwo nauczyli się latać. Jako dziecko spoglądał pan czasem w niebo i myślał, że za pańskiego życia polecimy na Księżyc, a pan będzie jednym z tych niewielu, którym będzie to dane?
Płk Alfred „Al” Worden: – Szczerze? Nigdy. Jako dziecko nawet niespecjalnie marzyłem o tym, żeby latać samolotem. Urodziłem się na farmie i cały mój świat obracał się wokół niej, dopóki nie poszedłem do college’u. O lataniu zacząłem myśleć, kiedy skończyłem akademię wojskową, bo lotnictwo z całą jego wiedzą techniczną wydawało mi się dużo ciekawsze i potraktowałem to jako życiową szansę. O dołączeniu do NASA też nigdy specjalnie nie myślałem.
– To jak to się stało, że pan tam trafił?
– Rozpoczęli nabór pilotów i zwyczajnie złożyłem podanie. Pomyślałem: „co mam do stracenia”. I nagle okazało się, że uznali w NASA, iż bardziej niż inni się do tego nadaję. Nigdy więc nie spoglądałem w gwiazdy i nie myślałem, że chcę zostać astronautą. Nigdy nie patrzyłem w niebo i nie myślałem, żeby zostać pilotem. Nagle trafiłem do US Air Force, potem do NASA.
– I nagle w wieku 39 lat siedzi pan, czekając na swój lot na Księżyc, na pokładzie Apollo 15. Co pan czuł w noc przed startem?
– (śmiechem) Zastanawiałem się, gdzie jest mój szampan. Spałem jak dziecko. Czuliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani do tego lotu. Podeszliśmy do tego bardzo spokojnie. Nie byliśmy podekscytowani i nie było w nas szczególnej nerwowości. Wstaliśmy wcześnie rano, przeszliśmy rutynowe przygotowania do lotu i na pełnym spokoju udaliśmy się w końcu na miejsce startu. Nawet siedząc już w module dowodzenia na szczycie wielkiej na 35 pięter rakiety, byliśmy rozluźnieni. Czekając na start, trochę się nawet zdrzemnąłem.
– Tego w czasie szkolenia was uczyli?
– By przygotować się do tego lotu, szkolono mnie przez 3 lata po 70 godz. tyg. Czuliśmy się świetnie przygotowani. Przyznam, że jeśli nie ma się poczucia humoru, można tego nie przetrwać, bo stres jej ogromny.
Kiedy moi koledzy wylądowali na powierzchni Księżyca i prowadzili tam badania, ja przez trzy dni orbitowałem wokół niego. Ale to było wspaniałe. Czerpałem dużą radość z tej samotności. To była najlepsza część całej tej wyprawy! A jeszcze lepsze było to, kiedy przelatywałem nad ciemną stroną Księżyca i nie musiałem słuchać kontroli lotów.
– Przy starcie nie miał pan stanów przedzawałowych? Mając pod sobą rakietę ważącą 3 mln kg i mającą moc do zasilenia całego Nowego Jorku, przez 75 min można się czuć trochę przerażonym.
– Najzabawniejsze, że w filmach pokazuje się zawsze wykrzywione przy starcie twarze astronautów, na których działa duże przeciążenie. A myśmy nawet nie za bardzo zauważyli, że startujemy. Gdyby nie informacja od kontroli lotów, że właśnie się unosimy, to być może nawet byśmy się nie zorientowali! Wrażenie jest takie, jakbyś dynamicznie ruszał na światłach samochodem – lekko wciska cię w fotel, ale żadnych wielkich przeciążeń nie odczuwasz. Zresztą przy takiej wielkości i masie rakiety unosi się ona dość powoli.
– Moduł dowodzenia Apollo 15 nazywał się Endeavour na cześć okrętu wielkiego XVIII–wiecznego odkrywcy Jamesa Cooka. Czuliście się kontynuatorami takich jak on pionierów, którzy kilka wieków wcześniej odkrywali dla nas Ziemię?
– Myśmy się na nich nawet stylizowali! Po 12 dniach w Kosmosie wróciliśmy nieogoleni i postanowiliśmy pozostawić zarost po powrocie. W końcu każdy wizerunek wielkich odkrywców ukazuje ich z długimi brodami. Nie chcieliśmy być gorsi, choć zarost był nieco skromniejszy.
– Co pan czuł, zbliżając się do Księżyca? Nieziemski widok?
– W ogóle go nie widzieliśmy, dopóki do niego nie dotarliśmy!
– Jak to?
– Żeby wytracić prędkość przy dochodzeniu na orbitę Księżyca, musieliśmy odwrócić statek, skierować silnik w stronę Księżyca i odpalić go. Lecieliśmy więc tyłem. To moment, kiedy uczysz się miłości do kontroli lotów, bo to dzięki nim i informacjom, które nam przekazywali, wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy i czy idziemy po właściwej trajektorii. Gdyby się pomylili i źle nas naprowadzili, rozbilibyśmy się o Księżyc, nawet o tym nie wiedząc, bo go po prostu nie widzieliśmy. Dopiero kiedy weszliśmy już na orbitę i przyjęliśmy właściwą pozycję, Księżyc ukazał nam się w całej okazałości.
– Mówią, że będąc w kosmosie, czuje się jego wszechogarniającą pustkę, strach i samotność. Jakie były pana wrażenia?
– Kosmos rzeczywiście jest pusty. Nie jest jednak przerażający. I rzeczywiście przez dłuższy czas byłem sam. Kiedy moi koledzy wylądowali na powierzchni Księżyca i prowadzili tam badania, ja przez trzy dni orbitowałem wokół niego. Ale to było wspaniałe. Czerpałem dużą radość z tej samotności. To była najlepsza część całej tej wyprawy! A jeszcze lepsze było to, kiedy przelatywałem nad ciemną stroną Księżyca i nie musiałem słuchać kontroli lotów.
– Nie zazdrościł pan trochę, że pańscy koledzy z załogi David R. Scott i James B. Irwin spacerowali po powierzchni Księżyca, a pan pozostał na orbicie?
– (śmiech) Błagam! David i James spędzili trzy dni, zbierając kamienie! To jedyne, co musieli robić. W tym czasie ja na orbicie zajmowałem się prawdziwą naukową pracą. Sfotografowałem 25 proc. powierzchni Księżyca, skanowałem na wylot tę powierzchnię najróżniejszymi instrumentami. Oblatując orbitę 74 razy, zebrałem 1000 razy więcej danych niż chłopaki na powierzchni. Mówię to z przymrużeniem oka, ale tak to wyglądało.
– Podobno nie chciał pan wpuścić kolegów z powrotem do modułu dowodzenia. To prawda?
– Prawda! David i ja zawsze się ze sobą zgadzaliśmy, ale w czasie przygotowań do lotu pojawił się mały protokół rozbieżności, który ułożyłem w listę. Miałem ją ze sobą. Kiedy David i James wystartowali już z Księżyca i chcieli dokować, powiedziałem, że ponieważ jestem jedyną osobą, która może zabrać ich na Ziemię, musimy sobie wyjaśnić parę rzeczy.
– Wyjaśniliście sobie?
– Natychmiast! To były chyba najszybsze negocjacje w dziejach ludzkości.
– Trudno było pożegnać się z Księżycem?
– Kiedy wracaliśmy na Ziemię, musiałem odbyć spacer kosmiczny, żeby wyciągnąć z aparatów umieszczonych na zewnątrz statku filmy ze zdjęciami. Znajdowaliśmy się akurat w takiej pozycji, że widziałem jednocześnie Księżyc i Ziemię. Co za widok! Absolutnie niezapomniany! Chciałem się nim nasycić, jak długo tylko mogłem. Ale ponieważ szybko wywiązałem się z zadania, nie miałem wymówki, by pozostać poza statkiem. Wtedy już nie było czasu na rozpamiętywanie widoków, bo trzeba było skupić się na lądowaniu na Ziemi – najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym etapie całej misji.
– Marzy pan czasem o powrocie na Księżyc?
– Sam nie wiem. Na pewno byłoby fajnie znów tam być. Nie miałbym nic przeciwko. Ludzie czasami pytają mnie, kogo powinniśmy wysłać na Marsa. Zawsze odpowiadam, że mnie. Dlaczego ja? Jestem w odpowiednim wieku, a ponieważ wygląda na to, że nikt, kto tam poleci, już nie wróci, cóż mam do stracenia? Jakbym miał 30 lat, to bym się do tej podróży nie palił, ale w wieku lat 87? Czemu nie! (śmiech) W czasie długiej podróży mógłbym oglądać spokojnie telewizję od rana do nocy. Idealne zajęcie dla emeryta, prawda?
Rozmawiał Tomasz Walczak
Al Worden gościł w Polsce na zaproszenie Motorola Solutions