Trump wyrzuca amerykańską politykę na śmietnik historii
Gdyby na Kremlu korki od szampana strzelały za każdym razem, kiedy Donald Trump uderza w amerykańskich sojuszników, jednocześnie dopieszczając imperialne ambicje Putina, jego zapasy musującego wina marki Sowieckoje Igristoje byłoby już na wyczerpaniu. Najnowszy prezent dla rosyjskiego satrapy? Wstrzymanie amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy.
To ledwie siódmy tydzień rządów Donalda Trumpa, ale skala destrukcji światowego ładu, której dokonuje amerykański prezydent, jest trudna do ogarnięcia. Namiestnik Białego Domu właśnie wyrzuca na śmietnik historii osiemdziesiąt lat amerykańskiej polityki zagranicznej i wszystkie świętości, które do tej pory wydawały się nienaruszalne. Jeszcze niedawno wydawało się, że może i Ameryka nie ma wiecznych przyjaciół i wrogów, tylko wieczne interesy, ale ta ludowa mądrość przestaje być aktualna.
Trump jak Putin wierzy w XIX-wieczny imperializm
Odkąd USA weszły na dobre do światowej gry mocarstw trzymały się kilku niezmiennych zasad, które towarzyszyły kolejnym amerykańskim administracjom. Jedną z nich było powstrzymywanie aspirujących do podważenia globalnej pozycji Stanów Zjednoczonych państw i wspierania koalicji sojuszników, którzy im w tym pomagali. Amerykański establishment rozumiał, że nie da utrzymać się Pax Americana bez ochrony sprzymierzonych z nim państw. Rozumieli też, że gwarancją jego istnienia jest konfrontacja z tymi, którzy ten amerykański porządek chcą zniszczyć. Oznaczało to jednak odrzucenie tradycyjnego XIX-wiecznego imperializmu z jego bezpośrednią kontrolą nad kolonialnym imperium na rzecz „przyjacielskiego” narzucania swojej woli sojusznikom.
Trump, podobnie jak Putin, jest dzieckiem XIX-wiecznych wyobrażeń na temat tego, jak powinno wyglądać porządne imperium. Ulubionymi amerykańskimi prezydentami Trumpa są ci z XIX w.: Andrew Jackson i – od niedawna - William McKinley. Poza wieloma innymi miłymi Trumpowi rzeczami byli energicznymi imperialistami. Zwłaszcza ten drugi wojując z Hiszpanią pomógł stworzyć zamorskie imperium choćby na Filipinach i Kubie.

Trump wspiera nie sojuszników, ale fantazje stetryczałych dyktatorów
Amerykański prezydent jak każdy staromodny imperialista wierzy jedynie w koncert mocarstw i uważa, że tylko przywódcy wielkich państw powinni decydować o losach świata. I podobnie jak oni szanuje tylko suwerenność faktycznych czy wyobrażonych – jak Rosja – imperiów. To dlatego tak tęsknie zerka na Putina, tak chętnie poniża Europę i Ukrainę. Nie wierzy w żadną demokrację i uważa, że tylko z dyktatorami da się poważnie dogadać, bo rozumieją język interesu, a nie gardłują jedynie o wspólnych wartościach.
Amerykę jako arsenał demokracji wspierającej walczącą z Hitlerem Europę, powołał do życia Roosevelt. Trump uważa to za kulę u nogi. Zamiast wspierać ofiary imperialnej polityki, jak nakazuje tradycja amerykańskiej rewolucji zrodzonej z niezgody na brytyjski imperializm, pcha Stany Zjednoczone w stronę bycia współtwórcą mocarstwowych fantazji stetryczałych dyktatorów jak Putin. Jasne, wstrzymanie pomocy dla Ukrainy, jest próbą wywarcia presji na Kijów, by zgodził się na podyktowane przez Trumpa i Putina pokoju, to co się stało, to nie odstanie. Ameryki, jaką znamy, możemy już więcej nie zobaczyć.