Zachorowań jest coraz więcej, a wolnych łóżek w szpitalach - coraz mniej. W sierpniu ostrzegaliśmy przed tym scenariuszem. Zaproponowaliśmy rozwiązanie: naukę hybrydową. Dzięki temu można było rozgęścić klasy i zapewnić większy dystans. Rząd wybrał jednak żeglowanie z wiatrem chwilowych emocji. Był sierpień, było ciepło, było miło. Dokąd dopłynął?
Odpowiedź słyszę codziennie od ludzi, którzy przynoszą do mojego biura poselskiego historie stawiające włosy dęba na głowie. Karetka krążyła godzinami po mieście, bo miejsc na intensywnej terapii nie ma. Chora nauczycielka mogła zarazić całą klasę, ale na kwarantannę wysłano tylko uczniów z pierwszych ławek. W kolejnej placówce, mimo kolejnych przypadków, zmusza się dyrekcję do kontynuacji nauki stacjonarnej. Do ludzi, którzy mieli kontakt z chorymi, sanepid nawet się nie odzywa. Gołym okiem widać, że system się zatyka.
Udawanie, że to się nie dzieje, zwiększa tylko prawdopodobieństwo długotrwałego, pełnego lockdownu. Żeby się przed tym uchronić, powinniśmy natychmiast przerwać łańcuch zakażeń. Szkoły powinny zrobić dwutygodniową przerwę.
Ten czas jest potrzebny, żeby naprawić to, co zostało zawalone. Nauczyciele muszą przygotować się do nauki hybrydowej. Rodzice - otrzymać na te dni dodatkowy urlop i pełne wsparcie finansowe. Tego czasu potrzebuje sanepid, który po prostu przestał się wyrabiać. Ten czas jest potrzebny, żeby zbudować sprawną sieć testowania. Wreszcie - tego czasu potrzebują szpitale, żeby przyuczyć nowy personel do pomocy przy respiratorach.
Na razie rząd jedzie w stronę betonowej ściany. Trzeba zahamować i zmienić kierunek. Reset szkół to szansa, żeby odzyskać kontrolę. To nie będzie dla nikogo łatwe. Szkoły nie tylko uczą, ale też opiekują się dziećmi. Ale alternatywa jest o wiele gorsza. Jeśli padną szpitale, konieczne staną się dużo drastyczniejsze środki. Póki co, możemy uchronić się przed długotrwałym, pełnym lockdownem. Jeszcze mamy pole manewru. Ale z każdym dniem coraz mniejsze.