Bezrobocie przekroczyło milion osób. Ta liczba w kolejnych miesiącach zapewne wzrośnie. Pakiety pomocowe się kończą, sytuacja światowej gospodarki jest, mówiąc delikatnie, niestabilna. Mamy spadek PKB, a to oznacza, że za progiem czają się kolejne bankructwa. W takiej sytuacji zatrudnienie w budżetówce działa jak stabilizator - nie tylko dla ludzi, którzy pracują dla państwa, ale dla całej gospodarki. To naprawdę kiepski czas na to, żeby do kolejki pod urzędem pracy wysyłać pracowników sektora publicznego.
W tym, co robią rządzący, nie widać planu. Do wrześniowych zwolnień przygotowują się nawet tam, gdzie już dziś pracowników brakuje. Tak jest choćby w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Od początku kryzysu ZUS pracuje na podwyższonych obrotach, żeby pomoc dotarła na czas. Związkowcy alarmują, że pracownicy już dziś nie wyrabiają się z zadaniami, zostają po godzinach i pracują w weekendy. Rezultat masowych zwolnień łatwo przewidzieć - urząd się zakorkuje.
Niepisana umowa w sektorze publicznym od lat brzmiała tak: państwo płaci nienajlepiej, ale oferuje stabilność i życiową przewidywalność. To ta obietnica powodowała, że - mimo marnych płac - dla państwa pracuje spora grupa dobrze wykwalifikowanych urzędników. Przygotowując się do zwolnień w trakcie kryzysu państwo tę umowę łamie.
Minister finansów stwierdził niedawno, że masowe zwolnienia w budżetówce są całkowicie normalne, a państwo postępuje jak każda inna korporacja. Rzecz w tym, że korporacje konkurują o pracownika dużo wyższymi pensjami. Państwo nawet nie planuje brać udziału w tym wyścigu. Pensje w budżetówce mają być kolejny raz zamrożone. A skoro złamano nawet obietnice dotyczące stabilności zatrudnienia, to co właściwie ma przekonać młodych ludzi, żeby związali swoją karierę zawodową ze służbą dla państwa?