Niestety, po raz kolejny okazuje się, że bajka o skapywaniu dóbr jest- no właśnie - bajką. Świetnie pokazuje to trwający w Warszawie i powoli rozszerzający się na całą Polskę protest operatorów żurawi. Pracownicy, bez których nie da się postawić ani jednego bloku, skarżą się na żenujące stawki, zmuszanie ich do pracy po kilkanaście godzin dziennie czy śmieciowe zatrudnienie. Ich sytuacja w ciągu ostatniego roku się pogorszyła. Wzrost cen mieszkań nie zachęcił firm budowlanych do inwestycji w sprzęt i bezpieczeństwo. Przeciwnie, buduje się możliwie jak najtaniej i jak najszybciej - korzystając z wiekowych, niesprawnych dźwigów, zatrudniając ludzi bez kwalifikacji i uprawnień. Obraz, jaki wyłania się z ich opowieści, to typowe omijanie procedur, łapówki dla kontrolerów, sprzęt naprawiany na przysłowiową taśmę klejącą, kluczowe decyzje podejmowane przez operatora w 12 godzinie pracy.
Warto o tym pamiętać, kiedy zobaczymy kolejną ofertę “apartamentów” na peryferiach miasta. Za tą ceną nie stoi żadna mityczna “niewidzialna ręka rynku”. Zbudowanie tego bloku nie kosztowało więcej niż rok temu. Nie użyto lepszej technologii, nie poświęcono więcej pracy ani uwagi na trwałość budynku. Nie ma żadnej obiektywnej, racjonalnej przyczyny, dla której mieszkania są tak drogie, że zwykłej polskiej rodziny po prostu nie stać na taką inwestycję. Ktoś po prostu zarabia, bo ma okazję.
To zamknięte koło może przerwać państwo. Z jednej strony - zacząć wreszcie na serio kontrolować budowy, zarówno jeśli chodzi o sprzęt, jak i warunki pracy. Z drugiej - zacząć wreszcie budować mieszkania, zanim M2 na peryferiach zacznie kosztować 1 mln zł.