Nie wiemy wielu rzeczy. Być może do katastrofy by nie doszło gdyby lotnisko Smoleńsk Sewiernyj było prawdziwym lotniskiem, a nie klepiskiem. A może, gdyby działał tam system ILS, gdyby były tam sprawny, system oświetlenia i naprowadzania. Może przede wszystkim - gdyby polscy piloci nie dostawali złych komend od rosyjskich kontrolerów, które cały czas w krytycznym momencie błędnie utwierdzały ich w przekonaniu, że są na prawidłowej ścieżce schodzenia. Ale wiemy też, jak dużo nie zrobili wszyscy ci, którzy odpowiadają za bezpieczeństwo najważniejszych osób. Jak bardzo szwankuje nasze państwo. Na co dzień objawia się to w postaci drobnych dokuczliwości, raz na jakiś czas rodzi tragedię.
Po pierwsze, brak szacunku dla przepisów
Przez lata Peerelu nauczono nas lekceważenia państwa i przepisów, które często były śmieszne. Szkoda, że przez ostatnie 22 lata niewiele zrobiono, aby to zmienić. W przypadku katastrofy smoleńskiej skala ogromnych i rażących wręcz zaniedbań, bałaganu, niekompetencji ze strony wielu urzędników, polityków i wojskowych jest tak wielka, że aż wydaje się nieprawdopodobna.
A przecież dochodzi do tego ponad 20 lat po zmianach systemowych w kraju należącym do struktur NATO i UE. Kraju, który ma spore ambicje, a w którym działa się niemal tak, jak na wycieczce szkolnej w podstawówce, kiedy to oszukuje się wychowawcę, grając z nim w ciuciubabkę.
No bo czym jest choćby niby niewinne, a niezgodne z przepisami zwiększanie dopuszczalnej liczby pasażerów na pokładzie? (Przypomnę, że kiedy zaproponował coś takiego szef jednej z największych tzw. tanich linii lotniczych, prasa nie zostawiła na nim suchej nitki!). Czym obecność w jednej maszynie niemal całej wojskowej kadry dowódczej, czy kierująca samolotem załoga, pozbawiona odpowiednich uprawnień, szkolona w pośpiechu, bez odpowiednio wykonanych lotów treningowych? To wszystko i zły - od lat zresztą - nadzór nad 36. Specpułkiem, to dowód na to, jak wciąż lekceważy się u nas przepisy, czyli to, co jeśli chodzi o bezpieczeństwo, powinno być świętością.
Lotnisko w Smoleńsku na dobrą sprawę nie powinno przecież przyjąć takiego samolotu zarówno 7, jak i 10 kwietnia. Pytanie dlaczego nic, albo prawie nic, ci którzy za to odpowiadają z tym nie zrobili? Dlaczego nikt tego nie sprawdził albo sprawdził, ale nie wyciągał z tego wniosków. Przecież lądowanie w takich warunkach było igraniem z losem. Winę za to ponoszą właściwie wszyscy na każdym szczeblu.
Po drugie, złe decyzje
Katastrofa to dowód na to, w jak złym stanie jest państwo i jak trudno podejmuje się w nim właściwe, odważne decyzje. Weźmy na początek wieczne odkładanie zakupu samolotu dla VIP-ów, droższe i mniej bezpieczne "remontowanie" starej "Tutki". Robienie wszystkiego na zasadzie "jakoś to będzie". Jeśli prawdą jest (a w prasie był publikowany taki dokument), że szef BOR-u gen. Janicki w liście do śp. dowódcy wojsk lotniczych gen. Błasika miał wyrażać pretensje o zbyt rygorystyczne przestrzeganie przepisów, to jest gorzej niż źle. Nie od dziś wiadomo, że ryba psuje się od głowy.
Jeśli tak źle jest w wojsku, które powinno słynąć z porządku, to aż strach pomyśleć, co może dziać się w innych obszarach polskiego państwa.
Trudno odmówić też racji tym, którzy jak np. gen. Sławomir Petelicki pytają, dlaczego strona polska nie zwróciła się w śledztwie z prośbą do USA czy NATO? Dlaczego w kontaktach z Rosją przyjęto tak łagodną postawę? Dlaczego tak długo czekano z odpowiedzią na kłamliwe tezy (czego dowiodła poniekąd komisja Millera) zawarte w raportcie MAK-u?
Po trzecie, brak odpowiedzialności
Od lat nikt z polskiej klasy politycznej nie poniósł właściwie żadnej odpowiedzialności za popełnione winy. Jeśli chodzi o egzekwowanie odpowiedzialności politycznej, to od lat obowiązuje u nas zasada chowania głowy w piasek. A przecież dobro państwa wymaga, aby konieczne zmiany kadrowe następowały jak najszybciej, bo to oczyszcza sytuację.
Czy fakt, że "głową" dotychczas za tak wielkie zaniedbania zapłaciła tylko jedna osoba nie przyczynia się do spadku zaufania do państwa? Czy to nie dowód, że ci, którym powinniśmy ufać, grają z nami w ciuciubabkę?
Dlaczego w przypadku katastrofy smoleńskiej - wydarzenia, które trudno z czymś podobnym nawet porównać we współczesnym świecie - musieliśmy czekać ponad rok na jakąkolwiek polityczną zmianę personalną? Przecież polityczna odpowiedzialność jest bezsporna.
Co więcej, do ruchów kadrowych powinno dojść już zaraz po wypadku CASY, czyli 2 lata przed Smoleńskiem, potem były także inne wypadki w wojsku. Ale - jak zwykle - nic się nie zmieniło. Jaki sygnał wysyłali do nas wszystkich ci którzy trzymają w ręku stery państwa? Co pokazali oficerom, urzędnikom, politykom, nam wszystkm? Że wszystko można. Przecież zamiast kar były nawet awanse!
Po czwarte, brak autorytetu państwa
Badanie wykonane dla TVN24 przez SMG KRC zaraz po ogłoszeniu raportu Millera mówi, że dla 49 procent Polaków przyczyny katastrofy smoleńskiej są niejasne. Jak w tej sytuacji budować zaufanie do instytucji i urzędników państwowych? Rozumiem przedwyborczą logikę, ale chyba jednak trudno bezkrytycznie przyjmować słowa premiera, który mówi, że ci którzy go krytykują, działają przeciwko państwu. Polacy, co pokazują wszystkie sondaże zresztą, cenią postawy pojednawcze i tych, którzy potrafią się wznieść ponad partyjne podziały. Państwo to nie ja, tylko my wszyscy. Warto o tym pamiętać, szczególnie kiedy poznajemy gorzką dla nas część prawdy.
Państwo zawiodło - powiedziała tuż po ogłoszeniu raportu Millera wdowa po zmarłym w katastrofie smoleńskiej śp. Jerzym Szmajdzińskim. I trudno się z nią nie zgodzić, bo odkładając na chwilę na bok spory o tezy raportu, jego wnioski końcowe i często wykluczające się opinie na temat jego treści, czy jakości prac i składu komisji, bez wątpienia mamy do czynienia z dokumentem, który brutalnie pokazuje, w jak złym stanie jest nasze państwo.
Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu. |