Dziadek twierdził, że Sowieci mieli swoją logikę. Polskich oficerów, którzy byli prawdziwą narodową elitą, poznawali po pagonach, ale nie tylko. Otóż bolszewicy obawiali się, że część naszych oficerów poprzebierała się za szeregowców, chcąc uniknąć rozstrzelania. Dlatego czerwonoarmiści sprawdzali polskim jeńcom dłonie. Jeżeli dłonie były spracowane od pracy na roli albo od trudu robotnika, to dobrze. Jeżeli nie były, ich właścicieli bagnetami spychano na bok. Niespracowane dłonie mogły przecież oznaczać znienawidzonego polskiego pana, polskiego inteligenta. Dłonie mojego dziadka nie były dłońmi rolnika. Był rzeźnikiem i miał swój sklep. Został zepchnięty na bok i przeznaczony do rozstrzelania. Śmierci z rąk ludzi sowieckich uniknął cudem. Dla dziecka fakt, że można zostać zamordowanym za niezniszczone dłonie, był niewiarygodnie szokujący. Zresztą do dziś niełatwo zrozumieć bestialstwo uprawiane przez Sowietów.
A skąd moje kłopoty z 17 września? Otóż w szkole uczono mnie jeszcze historii, w której dobry Związek Radziecki pomaga napadniętej przez hitlerowców Polsce, wkraczając na teren naszego kraju. To były potworne, ale obowiązujące wówczas bzdury. Ja pani od historii opowiedziałem wtedy losy mojego dziadka i jego dłoni. I kłopoty były gotowe. Dziś możemy mówić prawdę, więc ją mówmy: 17 września 1939 roku Sowieci wkroczyli do Polski, żeby ją zniszczyć. Żeby wymordować naszą intelektualną i duchową elitę, a ze zwykłych Polaków zrobić niewolników, wyznawców równie debilnej, co morderczej ideologii.