"Super Express": - 100 milionów zł rocznie z Funduszu Kościelnego to tak dużo dla budżetu, że warto zmienić sposób rozliczania się ze związkami wyznaniowymi?
Andrzej Halicki: - To nie jest sposób rozliczania się, ale pewnego rodzaju zaszłość, którą warto zmienić.
- Skoro warto się przyjrzeć 100 mln zł, to może warto zaoszczędzić 500 mln zł, likwidując gabinety polityczne?
- Propozycja dotycząca Funduszu Kościelnego nie wynika z oszczędności, tylko z chęci uporządkowania rzeczywistości prawno-finansowej kościołów. Była nawet intencja strony kościelnej, by obywatele mogli dobrowolnie przeznaczyć na Kościół ten przysłowiowy jeden procent...
- Mam dziwne wrażenie, że biskupi proponowali ten jeden procent mniej "przysłowiowo"...
- (śmiech) To prawda, mówię przysłowiowy, bo to było propozycją, by obok tego jednego procenta, który już funkcjonuje na organizacje charytatywne, by to rozszerzyć i żeby dobrowolnie obywatele mogli wspierać kościoły. To była także intencja biskupów. I to jest dobra droga.
- Może obywatele sami powinni decydować, czy chcą finansować gabinety polityczne?
- Na pewno w administracji są wciąż przerosty, które należałoby likwidować i szukać oszczędności. Gabinety polityczne na pewno nie są prawidłową komórką, która powinna się rozrastać. Na szczeblu samorządowym na pewno są zbędne.
- Czyli zagłosuje pan za projektem PiS, który byłby za likwidacją gabinetów politycznych w samorządach?
- Gabinetów w samorządach nie powinno być i tak zagłosuję. Samorząd jest wieloszczeblowy, różnie to funkcjonuje, ale generalnie można te zadania wpisać w zadania administracji. Co do szczebla rządowego, to ta konstrukcja zakłada istnienie pojedynczych osób współpracujących z szefami resortów.
- W rządzie to w sumie kilkadziesiąt pojedynczych osób...
- Tak, to jest związane z konkretnymi zadaniami ministerialnymi. Takie osoby też są potrzebne szefom resortów. Zazwyczaj jest to jednak mniejsza grupa, niekiedy 1-2 osoby. Jest tu też pewien problem z nazewnictwem.
- To znaczy?
- Gabinety polityczne to szalenie szumna nazwa, nieadekwatna do zadań, które ci ludzie wykonują. To są po prostu asystenci i sekretarze, którzy wykonują pewną pracę, na którą szkoda czasu ministra. To takie "prawe ręce" ministrów do zadań wszelakich. Robią rzeczy, których nie zrobi też sekretarka czy pracownicy administracji. Ktoś uznał jednak kiedyś, że nazwa asystent czy sekretarz nie jest wystarczająco dumna i wyszły te nieszczęsne gabinety.
- Część ministrów obywa się bez gabinetów politycznych i jakoś żyje... Minister Bieńkowska, wcześniej minister Grad...
- To prawda, ale resorty funkcjonują w różny sposób. Poszczególni politycy mają też swoje metody pracy, ale także odnośnie do kwot i zasadności istnienia takich stanowisk problemem jest samorząd, a nie szczebel administracji centralnej. Tu można zostawić wybór szefowi danego resortu. Niekiedy tacy dyspozycyjni przez 24 godziny na dobę ludzie są naprawdę potrzebni.
Andrzej Halicki
Poseł Platformy Obywatelskiej