Z satysfakcją przyjąłem stanowisko prezesa Sądu Najwyższego. Na te słowa czekaliśmy już od jakiegoś czasu, bo sprawa prezesa Milewskiego dotyczy nadwerężenia zaufania obywateli do sądownictwa w ogóle. Będę więc sprzeciwiał się ukaraniu autora prowokacji. Wszyscy powinniśmy być zadowoleni, że dzięki niej sprawa wyszła na jaw. Dyspozycyjność prezesa była bowiem związana z jego pracą jako sędziego. Był prezesem sądu, a nie firmy informatycznej czy banku. I zdecydował się ingerować w sprawy związane z orzecznictwem innych sędziów na życzenie prominentnych osób z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Dlaczego więc miałby nie ulec wpływom np. prezydenta miasta czy jakiegoś milionera?
W związku z tym nie zgadzam się z inną tezą prezesa Dąbrowskiego, gdy twierdzi, że sprawa Milewskiego to efekt wieloletniego procesu oplatania sędziów funkcyjnych siecią zależności przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Istota problemu tkwi właśnie w tym, że do Milewskiego nie dzwonił minister sprawiedliwości, z którym jest w relacji służbowej, ale urzędnik z Kancelarii Premiera, z którym w takiej zależności nie jest. Jego uległość wynikała z chęci przypodobania się komuś, kto dysponuje władzą, ważną pozycją bądź pieniędzmi. Problem więc leży gdzie indziej. Rodzi się pytanie o kwalifikacje etyczne sędziów. Czy ich środowisko przykłada wysokie standardy do tego, by pozbywać się ludzi, którzy podważają zaufanie do sądownictwa? Gdyby Milewski był uczciwym sędzią, to nie uległby naciskom nie tylko urzędnika, ale także premiera, prezesa Sądu Najwyższego czy prezydenta.
Były minister sprawiedliwości