Andrzej Duda chwali się, że za jego kadencji podatki były obniżane. Owszem, były, ale naprawdę bezsensownie. Obniżka powinna być bowiem tak zaprojektowana, by ulżyć najmniej zarabiającym. Na zmniejszeniu PIT o 1 pkt proc. zyskali jednak ludzie bardziej majętni. Ktoś, kto zarabia pensję minimalną, odczuł to w sposób niezauważalny dla kieszeni. Ktoś, kto zarabia średnią krajową, mógł już to bardziej zauważyć. A obniżki dotyczyły jednych i drugich. Nie podniesiono za to stawek podatkowych dla osób bogatych, jak w każdym normalnym kraju, więc ci nadal mogą cieszyć się przywilejami podatkowymi. Ale podnosić nie chce im też podatków Rafał Trzaskowski. A sensownie i dla budżetu, i dla sprawiedliwości społecznej, i dla walki z nierównościami byłoby uzależnienie wysokości stawki PIT od zarobków – im mniej zarabiasz, tym mniej płacisz, im więcej, tym więcej odprowadzasz do budżetu. Tak jak jest to we wszystkich krajach, które stawiamy sobie za wzór bogactwa.
W Polsce każda partia boi się jednak podwyższać podatki dochodowe, ale ponieważ budżet trzeba jakoś spiąć, trzeba szukać źródeł dochodu gdzie indziej. I PO, i PiS wyspecjalizowały się we wprowadzaniu lub podwyższaniu podatków pośrednich, takich jak choćby VAT. Zaraz minie 10 lat, jak PO podwyższyła podstawą stawkę VAT do 23 proc., a PiS, choć to krytykował, jej nie obniżył. Takich przykładów jest dużo więcej. Podatki pośrednie dla rządzących są kuszące, bo nie są tak zauważalne dla obywateli, ale jednocześnie są one najbardziej niesprawiedliwymi społecznie, bo dużo bardziej dotykają osób uboższych, niż majętnych. Co więcej, w Polsce system podatkowy – w przeciwieństwie do państw zachodnich – opiera się na wpływach właśnie z podatków pośrednich, a nie dochodowych, co sprawia, że ciężar utrzymania państwa spoczywa na uboższej części społeczeństwa.
Kiedy więc obaj kandydaci odmieniają przez wszystkie przypadki słowo solidarność, trzeba wiedzieć, że to dla nich puste słowo.